Najnowsze wpisy, strona 21


Zapomnienia z Parchatki


28 lipca 2019, 10:58

 

Rzeka złota nawłoci pływa między wąwozami , tuż za nią zboża posiane już czekające na zbiór . Taki nasz owies , żyto prężą się ku słońcu. Tu pewnie kiedyś stała chałupa , tu być może drogi się krzyżowały , tu pewnie historia się pisała na nowo. Tu matki wypłakiwały łzy całe za swoich synów co na wojny szli. Tu ci synowie opłakiwali swoje spalone ojcowizny. Tu ojcowie klękali i modlili się za zdrowie domowników , za deszcz czy dobre czasy. Droga zarosła , przykryła się zielenią i kwieciem lata, pola dalej się złocą zbożem , ale już nikt nie płacze przy nim , nikt się nie modli o lepsze jutro, nikt się nie zatrzymuje. Nikt prócz mnie dzisiaj .... przydrożny krzyż , niech aż tak samotny się stoi , przystańmy, westchnijmy... przydrożny krzyż przy Parchatce.

 

Wiślana zaranność ....


24 lipca 2019, 10:08

 

Pochmurny zaranek. 6 godzina. Gdzieś w oddali nad Wólką Gołebską majaczy słońce. Walczy i to dzielnie z chmurami wychodzącymi znikąd, pojawiającymi się nagle i zabierające cały całun na widnokręgu. Słońce się nie poddaje , wypręża się jak może rozświetla to co w mroku przygasło kilka godzin temu. Otrzepuje tu nad wolnicą pył nocnego kalejdoskopu gwiazd, snów, mar. Maluje na nowo dzień, dzień dobry, dzień codzienny. Taki malarz na cały etat od zarania wszechświata do jego ostatniego tchnienia. Ta nasza przaśna codzienność dorzuca gęstwinę chmur, zaciąga i rozciąga niebo skutecznie zakrywając życiodajną gwiazdę. Ale jeszcze chwilę, jeszcze ciut, jeszcze Słońce walczy. Walczy z tą chmurzastym ludzkim kobiercem niewypitych kaw, korków na drodze, złych poranków. One kłębią się nad moją głową. Nad Wolnicą. Koi cisza, koi z niczym nie porównywalny zapach wiślanego poranka. Skręcam na most tuż przy zjeździe do Gołębia.

 

Autor

 

A ta droga do Gołębia przecież kiedyś jak Wólka powstała była silnie obsadzona drzewami, była ważnym traktem łączącym Gołąb z swoją wolnicą. Dziś ot asfalt ale pięknie wkomponowany w pejzaż tej ziemi , tych żniw, tych przyszłych wykopków tych już świeżo stworzonych ściernisk. Dziś choć kusi nie na Gołąb, na Wisłę na główkę. Długa droga wyłożona betonowymi zbrojonymi płytami wokół zieleń przywiślana. Przede mną główka mostu pontonowego. Tu gwarno i ruch. Kilka samochodów w porannym świcie zaparkowanych przy krawędzi mostu, przy nich ich właściciele,przy nich koledzy . Zatoczka , tu wody spokojnie się toczą , bardzo leniwie, jak na Wisłę zbyt leniwie. I tak siedzą sobie wędkarze w sowim świecie, swoim ja. Zadowoleni, znają się dobrze. Słychać jak przywołują się po imieniu, słychać ich wspólną zażyłość , ich wspólną pasję.

 

Świt nad Wołką Gołebską

 

 

Z drugiej strony zatoczki pan ubrany na czarno energicznie odganiający się przed chmara komarów nawołuje swojego druha na moście : „Staszku ceny paliwa znów poszły do góry”

Staszek odpowiada : „ Nie wiem jak będziemy dojeżdżać tu na ryby niedługo…” , ktoś z boku wtrącił się swoim „ Ze mną będziecie jeździli mam duże auto…”.

 

A ja stoję przy moim aucie i zasłuchuję się w dawno nie słyszane rozmowy przy Wiśle, przy wędce, przy swoim i swoim świecie. Kolejny raz gdzieś we mnie odzywa się wędkarz, wstający często o 4 rano by być nad wodą i rozkoszować się tym stanem wspólnej symbiozy : ja i woda. Lekko ściska w dołku. Już chwilę stoję w tym wiślanym świecie, już mnie przyjął i pochłonął ,gdy dopiero jeden z wędkarzy cicho zapytuje kolegi kto przyjechał tą skodą? Słychać dobrze, niesie się po wodzie. Majacząca odpowiedź płynie z ust kolegi , że nie wie ,ale pewnie swój…

 

 

Opuszczam most udaję się na moją główkę. Główkę , gdzie z Marcinem spędziłem nie jedną nockę, nie jeden dzień. Główkę nieprzyjazną, kamienistą, niewygodną, ale tak piękną i tak urokliwą. Stawiam pierwsze kroki wzdłuż Wisły , widać na każdym kroku niedawną powódź. Wyrzucone na drogę przywiślaną drewna, butelki , ludzki śmieć już wkomponowały się w otoczenie. Mewy wrzeszczą nad głową, gdzieś poderwał się bocian. Wita mnie kwitnąca kolczurka. Gęstwina krzewów i łąk. I te łąki ubogie ot trawy i nawłoć , gdzieniegdzie na krzewinach zakręcił się wyżpin jagodowy wcale tak często niewystępujący w Polsce. Jest go tu ciut. I dalej przez łąki , przez pokrzywy do miejsca dziś mojego, dawno nie widzianego- główki. Wyłania się przede mną piaszczysty skrawek ,wierzby. Piachy jak w Łebie, jak nad morzem , ale ten piach cieplejszy, kolor milszy, bardziej tutejszy. Jest, ostatnie jeżyny i pokrzywy zostawiam za sobą.

 

 

Lutro Wisły a na nim leniwe płynące bąble, jakieś kawałki drewna. Stan niski rzeki odkrywa tajemnice dna pomału. Jestem na miejscu. W końcu mogę zatopić się w wiślany świat w całości. Wchodzę na główkę i staję naprzeciw mostu , naprzeciw wędkarskiego padoła. Tam Słońce jeszcze walczy, jeszcze rozświetla nadając bursztynu niebu, kojąc oczy i duszę. Nawet dymiący komin z Azotów nie drażni. Każe jedynie pamiętać o nim. Zamykam oczy, pochłania mnie ten wymiar,szum wody, trel ptasi, odgłosy wędkarzy, plusk na wodzie. Czuję ukojenie. Czuję jak ładują mi się akumulatory. Na ten dzień by mieć siłę , energię. Być może i na jutro czy na piątek też. Kto to wie. Moje 20 minut się kończy. Otwieram oczy, świat rzeczywisty, realny , taki na dotyk szybko dociera do mnie. Tylko czemu trzeba już wracać stąd ….?

TYTAN - 73 dni bycia indziej ....


20 lipca 2019, 17:18

 

Kończy się pierwsza dekada czerwca. Łopoczący zielony już lekko wyblakły namiot na zimnym norweskim wietrze. Sine fale blisko podchodzą pod brzeg. Uderzają miarowo ale i agresywnie. Zimno. Mocno wbite śledzie trzymają cały dom, dom z nylonu, dom na dobre i złe, ostoję i twierdzę zarazem. Miejsce tak ważne , i tak znienawidzone. Przeszywające zimno czerwcowego dnia skutecznie zniechęca do wszystkiego. Deszcz zacina, potęguje poczucie niedalekiego optymizmu. Stawia w zapytaniu cel wyjazdu. Lekko podcina samopoczucie, uzbraja jednak wiarę i wyzwala nadzieje. Krople uderzają głośno a raz cicho, słychać ten ich szelest. Ale tysiące km od domu smakują inaczej, lekko przerażają. Są złowrogie. Są nie nasze. Zaparzona herbata krzepi, książka w telefonie uspokaja, pobudza dawno nie widziane emocje i wyobrażenia. Dziś jest czas na strawę ducha. Dziś jak rzadko pedały roweru nie poczują nacisku stóp, nie każą im się kręcić , wykonywać kolejne dziesiątki kilometrów trasy. Dziś nie. Dziś kapią tylko łzy norweskiej ziemi , rzęsiście z nieba. Czas na zagłębienie się w te prawie 2700 km za sobą, czas podsumować 33 dni. Jakie długie , codziennie okraszone jakąś przygodą, jakimiś wspaniałymi spotkaniami z ludźmi i przyrodą. Dni rozłąki za rodziną, za Gołębiem, Warszawą za Polską. Za dobrym lubelskim piwem perełką, za tą już w maju wybrzmiałą wiosną w sadach i polach Gołębskich. Dni katorżniczej swojej jazdy, by udowodnić coś sobie.

 

By złamać siebie, by zaspokoić głód przygody, by okrasić swoje życie takimi barwami , nasycić duszę takimi obrazami, zrealizować pomniejsze czy główniejsze cele. Być dumnym z każdego kilometra, każdego wdechu skandynawskiego powietrza, każdego spojrzenia na tutejszą przyrodę. Ten krajobraz surowszy dla turysty z Polski a tak naturalny dla tutejszych. Już blisko cel , Przylądek Północny. Nic go już nie złamie i załamie. Kontakt z rodziną, przyjaciółmi jest. Wrzutki na bloga są z pięknem tutejszego świata. Tak Pokazuje nam dzień po dniu prawie jak płynie po tym niezbadanym przez większość ludzi świecie. Świecie fizycznego bólu , palących mieści nóg , pleców ale cudownie radującej się duszy. Zostawić to wszystko co się miało i zabrać się w obcy świat. Tak o, decyzja, realizacja. Kto tak potrafi w tych czasach. Heroiczny wyczyn ba! Epicki. Na te czasy miałkie i nijakie przesycone słabą codziennością i materialnym pędem taki KTOŚ. Taka historia, taki człowiek. Taka postawa, takie marzenia, taka tytaniczna praca mimo wszystko. Zostaje zauważony, zostaje dostrzeżony. Staje się inspiracją, staje się autorytetem. Kolorem w bezbarwnej nijakości dnia i bezpłciowej nocy.  Już za 3 dni osiągnie cel.

 

Dziś siedzi pije herbatę zaczytany w dawno nie widzianą książkę. Czas wielkiego powrotu, czas wytarcia na Nordkapp łez szczęścia, cierpienia, radości i smutku. Czas podniesienia dłoni do góry, czas podniesienia swojej wartości, swoim stalowych morale. Czas pogratulowania sobie , czas postawienia nowych pytań, nowych celów, nowych dróg. Kto to wie….Koniec czerwca melduje na liczniku 4 tysiące kilometrów. Skrzętnie zliczone, każdy ważny, coraz ważniejszy. Przeszło 50 dni za sobą. Jakże trudnych i szczęśliwych. Tych nocy przespanych pod chmurką , tych dni pokręconych na rowerze zawsze lub prawie ponad 100 km, tych rozmów z tutejszymi, nowych znajomości, tej pokory przez mateczką naturą gdzie człowiek staje się mały i miałki. Taki bezbronny i bezsilny. Tych okruchów historii dotkniętych w dziesiątkach muzeów, domów tradycji, tej wiedzy nabytej na bezkresach łąk, czy morzach drzew. Tych herbat czy kaw wypitych podczas białych nocy leżąc i zaciągając się zatokowym morskim czy jeziorowym powietrzem. Tych niezliczonych ilości słupków drogowych mijanych z nadzieją, że każdy przed nim to bliżej dom, bliżej rodzina.

 

 

 

73 dni rozłąki , 73 dni heroizmu, 73 dni jazdy by po tysiącach km w niebieskiej koszulce i sandałach jakże pasujących to już gorąca lipcowego dnia dać znać Rafałowi ,że jest w Sieciechowie. Plac przykościelny wypełnia się rowerami, bliskimi, emocjami wyczekiwania , tęsknoty, wielkiej miłości rodziny, ojca wyczekującego tak bardzo….. Widać w nim wielką tęsknotę , wie że nic mu nie jest. Na pewno codziennie dzwonili do siebie. Choć może esems. Widać w nim radość ,że syn już tuż tuż. Ja gdzieś z boku. Aparat w ręku. Czuwam choć nie znam osobiście. Poznaje się z Rafałem , rozmawiamy, czujemy jednak że za chwilę zdarzy się coś tak bardzo i długo wyczekiwanego, podchodzi Małgośka z Wojtkiem uwieszonym na niej  - rozmawiamy, bardziej czekamy. Słychać warkot odpalanego „komarka”. Ktoś nie wytrzymuje i wyjeżdża na powitanie. Staje dopiero przy „Nadwiślance”. Czeka. Czekają wszyscy. Czuć to czekanie. Czeka świetny baner , czekają dzieci z bilbordem własnego autorstwa. Kolorowy. Witaj w Gołębiu. Serduszka. Łza się kręci. Tyle ludzi i tyle serc przyszło. Oczekiwało, zawsze warto oczekiwać i wyczekiwać, najpiękniejsze są powroty , choć czasami trudne. Ten pewnie był wyczerpujący, ale o niespotykanym ładunku spełnienia i wielkiej tęsknoty która za sekundę stanie się przeszłością.

Słychać warkot „komarka” widać rowerzystę. Widać GO .Tytana wśród tytanów. Uchwycam  kilka chwil, krzyczę BRAWOO. Unosi dłoń…wjeżdża w tak wyczekiwany i wytęskniony świat…..

 

 

KTO ? – Warszawiak w Podróży - Maciej Kurnicki. 

 

 

 

Jest moją inspiracją. Napisałem to tak jak czułem, być może było inaczej. Takie mam wyobrażenie tej przygody życia…wybaczcie. A co najważniejsze udało się poznać go osobiście.

 

Parujące stawy nad Końskowolą...


16 lipca 2019, 10:17

Kościół farny Końskowola

 

Ranek lipcowy. Już ten ciepły po tygodniu ochłodzenia, ten ze słońcem zarannym, ten niosący radość, przeganiający ostatnie mary nocy.Z tym porankiem i z wypitą kawą ruszam do Końskowoli. Tak dawno tam nie byłem. Tam w tym byłem mieście, tym kluczowym dla przemysłu włókienniczego i tkackiego miejscu, tym wielkim tyglu kulturowym i etnicznym, tym tak bogatym i często cierpiącej historii miejscu, tych Konińskich, Tęczyńskich, Sieniawskich , Lubomirskich czy Czartoryskich. Wielkie rody , wielkie majątki, wielkie tragedie , wielkie osobistości. Chyba w okolicy nie ma równej sobie w dziedzictwie jakie nosi na swoich barkach, tradycji jaka pisana jest codziennie, ran jakie znosi od zarania jej istnienia.

 

"Nowy" budynek starego ratusza z 1775 roku po renowacji ;)

 

I tam właśnie dziś , właśnie tego ranka postanawiam ją znów odwiedzić. Zaciągnąć się powietrzem na łąkach przy Kurówce, napawać wzrokiem urodę tych wąskich miejskich uliczek. Usłyszeć być może historyczny gwar rynku, tupot koni i ciągnących je wozów, nawoływań handlarzy czy okrzyków bawiących się beztrosko dzieci. Jadę do tego świata. Wolno sunący ludzie budzący się z każdym krokiem do pracy, do swoich obowiązków mijam , czy ten pan czekający przez delikatesami , już widać nie młody, widać w jego ręku siatkę uszytą z rękojeściami. Długo już z nim jest ta siatka, znoszona, wyblaknięta, ale przytula do serca. Czeka. Nie pytam nawet w głowie na co…

 

 

 

Przy kościele farny skręcam do ratusza. Ostatnio tu byłem jak redukowali wieżyczkę strażacką i skuwali elewację. Dziś wita mnie wykończona maszkara zabytkowego bo chyba 1775 roku ratusza – magistratu ówczesnego. Bo przecież ten wcześniej się spalił. Zabolało mnie serce widząc te buraczkowy kolor, tą szklaną kopułkę, tą całość. Nie tak sobie wyobrażałem przywrócenie świetności temu miejscu. Ale cóż każdy widzi inaczej, odbiera inaczej, czuje inaczej. Do mnie to nie przemawia.

 

 

Bardziej zabolało mnie serce widząc miejsce pamięci poległym mieszkańcom Końskowoli i okolic zagraconymi płytami chodnikowymi, przyczepą z długim dyszlem, gdzie maszyny budowlane swoimi kołami depczą z takim trudem i pietyzmem honorowe miejsce poległym…. Coś się zmienia. Nowy ratusz, nowe drogi, kostka równiutko kładziona od strony kościoła. Przyszło nowe. Z niecierpliwością czekam na finał tych prac rewitalizacji. Liczę po cichu,że drzewa choć nieliczne przy ratuszu zostaną, gdzie kostka nie zaleje tego miejsca zabierając mu już i tak małą resztkę dawnej świetności. Z tymi już mieszanymi uczuciami i emocjami udaję się na Szewską i resztę tych wąskich uliczek. Już je ciut znam, już tu bywałem. Tu też coś robią, jakies prace budowlnane. Mijam szpalerek już wyniosłych słoneczników. Na tak wąskiej przestrzeni świetnie przełamują jej szarość.W oddali widać ścianę zieleni Kurówki. Ja odbijam w prawo do i natykam się na słońce co z ziemi wyrosło.

 

 

Duży majestatyczny On zwrócony do Słońca tego na niebie, już czerpie , już ładuje akumulatory. Już jest w idealnej synergii lądu i nieba. Słońca i ziemi. Płomienie jego płatów wprawiają mnie w stan zadowolenia, radości i szczęścia. Zamykam oczy i widzę łany słonecznika na włoskiej ziemi uwiecznionej przez moją koleżankę jak tam bywała. Czuję ich zapach, ich cichy szelest liści na letnim wietrze. Taki obraz tu w porannej Końskowoli. Stawiam krok dalej i dalej krok , cel mój już blisko. Łąki przy Kurówce.

 

 

Jeszcze zawieszam wzrok na wiszącym dużym skoblu przy już wybrzmiałych z wieku drzwiach drewnianych. Łuszcząca się farba, pękające drewno przypominają mi, że Tu właśnie w Końskowoli tych drewnianych drzwi, tych drewnianych okien, tych drewnianych domów, tych drewnianych stodół jeszcze jest dużo. Jeszcze mimo swojego zapadającego się w starości stanu cieszyć oko mogą, karmić duszę potrafią, opowiedzieć nie jedną historię przekazać umieją.

 

 

 

Mostek na Kurówce, droga uczęszczana. Irytujący tak z rana warkot samochodów, ich piski i chrząkania wybija mnie ze stanu zamyślenia kładąc na stole prawdę o tym ,że dziś wtorek, dziś do pracy, do obowiązków. A rzeka wije się wolno, stan niski, widać jej roślinność i piękna strzałka wodna pręży się swoją bielą, kaczki już przyzwyczajone do rwetesu porannego nic sobie nie robią. Pływają wolno, majestatycznie. Tu przy boisku. Szybko przechodzę przez remontowaną już długo drogę by udać się na łąki i stawki z dala od tego harmideru. Ulica Spokojna a w sumie jej początek i koniec, tuż przy już zjedzonych korozją barierkach.

 

 

Najstarszy już nieistniejący cmentarz żydowski. Jeden z dwóch. Nic po nim nie zostało, lecz nie zwalnia mnie z tego by pochylić głowię na krótką modlitwę za nich. Dwa uschłe drzewa przy Kurówce takie wymowne. Przycupnęły jakieś ptaszki na ich gałęziach. Wymowny widok.

 

 

Schodzę w końcu na zieleń, ba! cały dywan zieloności i cudowności kwiecia. Zaczynam słyszeć ptaki, szpaki, skowronki, kaczki tym swoim chichotem zdradzają bliskość wody. Witają mnie ogromne już łopiany wyrosłe w zagonku traw i turzyc przeplatane wierzbownicą. Takie ma piękne małe fioletowe kwiatki. Z drugiej strony łany fioletowo- różowych bodziszków łąkowych na wprost droga , zielona, pachnąca tak bardzo z rana. Raz za razem zaciągam  jej cudowność, mokrej, zroszałej łąki , pajęczyn, ziel rosnących na niej, wilgoci stawków, zapach tataraku….

 

przytulia 

 

Bodziszek łąkowy

 

 

 

łopian

 

 

Tak tu jest mój świat. I dalej przed siebie. Mam czas ,mam go dziś dużo. Spoglądam okiem i aparatu też przed siebie stojąc na wprost oddalonego zagajnika. Wiem co tam jest i znów delikatnie pochylam głowę. Za tymi genialnymi łąkami gdzie pięciornik i ten gęsi i kurze ziele tworzy dywan soczystej zieloności, gdzie kwitnące przytulie na biało, gdzie jak świece stoją krwawnice – jest i cmentarz ewangelicki a po prawo były cmentarz żydowski.  Tak to miejsce dla jednych niczym szczególnym jest , dla tych co wiedzą nabiera innego wymiaru. Wracam na ścieżkę , pajęczyny suszące się na porannym słońcu dodają swoistego mistycyzmu. Tego zakątka małego , małego świata, ale jakże bogatego, wymownego , bogatego w każdą formę przyrody. Stawki i straszące ostrzeżenie o nie łowieniu w nich ryb. Dymią , parują a promienie słońca je iskają smagają już lipcowym latem. Pięknie tu. Stoję długi długi czas i napawam się tym świtem tu.

 

 

Czuję jednak , że nie jestem sam. Gdzieś z oddali z tej rwącej już samochodami ulicy bacznie przygląda się mi pan w białej wiatrówce. Czuję jego spojrzenie. Pewnie się zastanawia, kto to ten do w czerwonobiałe paski koszulce z aparatem uwieszonym na szyi łysiejący blondyn o słusznej posturze szuka. Nie dałem mu satysfakcji bo zniknąłem za pałkami wodnymi , pan zrezygnował i poszedł w swój świat. Barszczu dużo, już przekwitł , to z niego robiono zupę pochlipajkę , na zalanie żołądka czymś ciepłym. Bo zupa z niego cienka. Cienka jak barszcz….

 

 

Wracam ulicą Spokojną, ni żywego ducha. Pies dopadł do ogrodzenia i ujada. Patrzę się na niego , starszawy już kundelek broniący swojego świata, swojej ojczyzny, tej za ogrodzeniem. Wolno i z żalem że już muszę zostawiam łąki, Kurówkę, stawki, matuszkę przyrodę.

 

 

 

Autor 

 

 

 

Mijam dechami zabite okna , mijam zadbane i niezadbane domki drewniane i murowane. Ulice puste poranne, gdzieś w nich wieje wiatr historii , czuję go . I pompa wody i ogłoszenie for sale pod sklep? I już tak spopularyzowany i opisany ze wszystkich możliwych stron kościół farny i ten „nowy” ratusz. I ja ….

 

jezioro Matyckie - poranny oddech naturą......


11 lipca 2019, 20:42

Jezioro od strony lasu

 

 

Poranny świt. Chmurzasty mocno. Ciężkie deszczowe chmury ledwo co podwieszone pod nieboskłonem. Lekko zawiewa chłodem. Czyżby już tak zostanie , że ten polski lipiec będzie niczym październik ? Zimny, deszczowy i bury? Może to i po części dla przyrody lepiej. Już tak bardzo rozpalona po majowych dniach, i prawie popadająca w samozapłon po czerwcowych skwarach ma prawo odpocząć w chłodzie lipcowego poranka. My też.

 

Urlop ? Żniwa? Tak… nie wszystkim matuszka natura dogodzi. Nie wszędzie będzie po równo, nie zawsze sprawiedliwie. Na pewno się stara, czuję to. Dziś droga polna wśród łąk wije się niczym Wieprz po odstępach Lubelszczyzny. Widać ścianę lasu. Tego młodego co reszki fortu przykrył swoim płaszczem, otulił , każe zapomnieć. W oddali złocą się pszeniczne kłosy , a dalej droga już mocno mrucząca i burcząca samochodowym porankiem. Ja tulę się autem do ściany lasu mijając słup – wskaźnik carski jeszcze.

 

 

Droga dojazdowa od strony Borowej

 

Niebieski szlak prowadzi nad jedno z dawno nie odwiedzanych miejsc przeze mnie. Jezioro Matyckie przy miejscowości Matygi. Droga utwardzona, ba! Nawet jakieś kawałki asfaltu. Im bliżej jeziora , tym więcej pokruszonej cegły na niej, coraz bardziej staje się nienaturalna. Nie stąd. Wjeżdżam w młodą sośninę. Równo , geometrycznie posadzone sosny, na cieniutkich wychudzonych nogach kołyszą się miarowo przy lekkim wiaterku. Ale to przecież las, a ja las każdy kocham. Choćby zagajnik, choćby kępa, choćby 2 siewki czeremchy to już las dla mnie. Tu jest wszystko, mech gruby się ściele, zapach żywiczny wokół, ptactwo przygrywające swoje melodie i droga leśna nad jezioro. Już na mapach z 1785 roku było wykazane i to z nazwy, gdzie jeziora dwa pozostałe leżące na tym samym zasilaniu czyli Nury i Borowiec nie miały nazwy. Otaczało miejscowość Kudłów, która zawierucha i historii i Wisły pozbawiła istnienia.

 

 

 

Dziś Matygi , ale i one zmieniały się jak się zmienia Wisła. Jezioro niepodobne do pozostałych. Głębokie. Podobno nawet dołki do 8 metrów. Ryby pełne bądź choć nadziei na nią. Skręcam po raz ostatni w lesie i widzę w oddali zabudowania wsi Matygi. Już blisko. To nie jest mój pierwszy raz na tym jeziorze. Jak mieszkałem kilka lat w Dęblinie to często z Marcinem tu bywaliśmy. Pamiętam te łany roślinności wodnej, grążeli , rozpadające się kładki po stronie wsi. Wielkie nadzieje na lina czy ładnego karpia, które dla mie zawsze kończyły się nadziejami. Pamiętam jak pewnie już nieżyjący sąsiad z Dęblina opowiadał o tym jeziorze , że ma podwójne dno, że w dołkach siedzą ogromne sumy. Nurkiem był. Zna to niepozorne jezioro, które ukryło się w lesie od strony Borowej, czy w szuwarach , pałkach wodnych i tataraku od strony Matyg. Zaciągam się Matyckim powietrzem przesiąkniętym wilgocią zbiornika, żywicą sośniny porankiem tego dnia.

 

 

Lubię ten zapach. Dawno go nie czułem. Rozglądam się na boki, na wprost. Po prawej wędkarz wychylił się ze stanowiska zobaczyć kto tu przyjechał, po chwili wrócił do swojego zajęcia. Wita mnie uszkodzona kładka otoczona ogromem ziela. Pręży się przy niej czyściec błotny, wygląda w swym fiolecie majestatycznie, tuż przy nim pręży się krwawnica. Tojeść żółci się niepozornie stłumiona szuwarami jeziornymi. Na wodzie grążel , rdesty i wierzby ogromne, podcinane widać tak dumnie tu sobie stoją, rosną , piszą historię…. Akwen PZW. Kładki świeżo zbite, kilka rozsianych na tym akwenie od lasu. Po drugiej stronie także są nowe i stare stanowiska , pięknie je widać na lekko falującej wodzie. Pusto na nich. Aż niepodobne….jedna osoba wędkuje i ja chodzę z aparatem i myślami przy nim. Gdzieś zaszyty piękny biały kielich kielisznika zaroślowego, dzięgiel kwieci się.

 

 

Pamiętam ognisko, kiełbaski tam wyżej , tam gdzie się kończy. Pamiętam ich smak tych kiełbasek pieczonych na patyku. Śmiech znajomych przeplatany emocjami. Radość z połowu i smutek ze śmiecenia tego miejsca. Pamiętam godziny wytrwałej obserwacji spławika, godziny zerkania na szczytówkę feddera. Pamiętam mewy, pamiętam przelatujące ćwiczące samoloty z pobliskiego lotniska, pamiętam i te piranie tu wyłowione. Ale czuję, że to jezioro miało i tą trudną historię, zaborów, wojen. Nieszczęścia i wielkiej tragedii ludzkiej, Pewnie i żywiło , dawało nadzieję na lepsze jutro. Pewnie ma swoją historię.

 

Liczę, że uda się usłyszeć ją od Państwa. Tych kilka przekazów dziadków, czy historii z nim związanych.

 

 

Dużo tarniny , czeremchy dużo Matyckiego piękna. Piękna jeziora mającego duszę. Jeziora zadbanego, jeziora mającego gospodarza. Dziś dużo wspomnień wróciło, dołożyłem nowe. Będę tu wracał na pewno. Czas goni. Żegnam się z tym światem. Zamykam oczy. Słyszę szum wiatru przelatujący przez cienkie nóżki sośnin. Słyszę jak smaga taflę jeziora , jak pisze historię tego miejsca. Jeszcze po drodze łąki trawiaste , tak już żółtych, kocanki dopełniają żółtości tego miejsca. Spoglądam na ścianę lasu ona na mnie….

 

Kielisznik zaroślowy

 

Łąki Borowskie

 

 

 

 

Kocanki 

Maliny.....te leśne....


09 lipca 2019, 07:20

 

Maliny te leśne zrywane o 6 rano wprost z krzaka nie maja sobie równych w bukiecie smaku i zapachu . Drobne i niepozorne kryją w sobie słodycz dzieciństwa tak często beztroskiego i jedynego . Smaki na starość się zmieniają , z wiekiem zlewają się w przaśną codzienność , warto iść do lasu , na maliny wtedy .

 

Warto zjeść choć jedną... dzień dobry

 

 

 

 

Nadwieprzański wolny ...cud...


04 lipca 2019, 14:30

Skockie łąki nad Wieprzem i koń

 

Słyszę tak dawno nie słyszany chrobot i pomlaskiwanie. Od razu widzę dziadkowy sad. Pełno w nich śliw, jabłoni i grusz. Pełno nieskoszonego siana, pełno życia. Tam aż do płotu, do stawku a w sumie bagna już gdzie chodziłem w woderach i zbierałem rzęsę dla kaczek ,kur. Pachniało tym bagnem tak soczyście, czuć było wilgoć szuwar, piękno sitowia i pałek wodnych. Tatarak tak bardzo się zielenił. Pamiętam. Kiedyś ktoś powiedział, że tu czołg niemiecki zatopiony….ot takie legendy. I ja w tym jako 10 letni chłopak stoję w tym sadzie przy bagnie, przy płocie i widzę ją – dziadkową kobyłę. Tak to ona była oczkiem w głowie dziadka. A w tym jego sadzie uwielbiała jedno drzewo. Jabłoń już leciwą , rozłożystą. Dawała co roku niezliczoną ilość zielonych bardzo smacznych jabłek. Soczystych po pierwszym zatopieniu w nich ust. Pamiętam dobrze, czuję ich smak. I ta kobyła też je lubiła. Ba lubiła i podgryzać korę jej zostawiając ślady trwałe na niej.

 

Wieprz

 

Często jak łaziła wolno to przy tej jabłoni lubiła zlec pod nią. Blisko była grusza o bordowych podłużnych owocach. Nie wiem co to za odmiana. Mówił dziadek poniemiecka. Fakt była już stara, zniedołężniała ale zawsze dawała obfitość owoców. Tak tak, ta dziadkowa kobyła była dziś przed oczyma moimi tu na Skokach. Gospodarz trzymając jedną ręką uprząż w drugiej kierownicę roweru. I tu koło 6 rano tak sobie razem truchtali w stronę wału by w końcu dobyć łąk nadwieprzańskich. A ja za nimi w swoim stalowym rumakiem jechałem i napatrzeć się nie mogłem, i na wał po kamieniach i z wału na łąki wylewowe. Gaszę auto. Wychodzę i widzę w oddali już grupkę koni. Pewnie tych pociągowych, tych tak potrzebnych na roli.

 

 

Tych bez których ziemia marnieje, bez których życie na wsi by nie istniało. Nie każdy go miał, nie każdego było stać na niego. Ale tu się dzielono , pomagano wzajemnie. Tak ten koń wiele robił , ciężko robił często w kieracie. Był zaprzęgany do niejednych wozów, do niejednego pługa nigdy nie odmawiał , ciągnął ile mógł, często w spiekocie lipcowego dnia, często z zimnym zacinającym deszczem października.

 

On...

Niekiedy parsknął , niekiedy głową pokiwał, wzdrygnął się i pracował dalej. W swoim końskim znoju, końskim padole. I tu na tych łąkach wieprzańskich w tym słonecznym ranku widzę te konie. Nieskrępowane , wolne niczym tarpany. Co za widok. Zaparł mi dech w piersiach. Przecież tak długo wyczekiwałem na nie tu. I w lutym mroźnym poranku wypatrywałem i w kwietniowym ciepłym wiosennym słońcu. Są. W końcu są. Parskają słyszę, daleko są , tylko ten teraz przyprowadzony zachłannie podgryzał trawę nad Wieprzem. Tym moim najukochańszym Wieprzem. Tu w Skokach jedynym , wielkim, unikalnym.

 

Niezapominajka

 

Gdzie już ziela są inne niż na wiosnę. Już czuć czymś innym, czuć latem. Przy leniwie dziś płynącym Wieprzu już kwitnie krwawnica tak pięknie mieniąca się czerwonością fioletu niczym grot a poniżej już wcześniej zauważony łączeń baldaszkowy. Niczym kwitnący koper ,ale różowy lekko. Ciekawa roślina. Nie wiele można ich spotkać gdzie indziej, ale tu mają się świetnie. Pod stopami ścielę się pięciornik , każdy pozna mocno zielone postrzępione listki. A jest i gęsi i kurze ziele. Jeszcze nieśmiertelna cudownie błękitna jak dziś niebo z rana niezapominajka. Tu skromna – ot kilka kwiatów. Zaciągam się powietrzem. W nozdrza wchodzi mi cały majestat tych łąk, cała wilgoć rzeki, cały trel ptasi, cały całun historii tej trudnej tej miejscowości. Taka mieszanka smakuje tu wybornie. Miętą czuć już jak stąpam po niej. Obok macierzanka , całe jej poletka. Co za zapach.

 

Tarczyca

 

Unosi się w parującym ranku Wieprza. A tuż obok przy wierzbie wszędobylskiej ale i tej czerwonej , która bardziej lubi Wisłę wyrasta piękna fioletowa tarczyca. Tak to już lato….a na łące tej przywieprzańskiej żółcią tak pięknie omany łąkowe. Jak małe słońca rozświetlają zieloność tego miejsca. Szczawie całymi kępami obsiadły te łąki ,powiewają ich już dojrzałe rdzawe w nasiona łodygi na porannym wietrze. Co chwilę słyszę pffpfpffpfp.Są tu – jak dobrze, że są.

 

 

Oman łąkowy

 

Teraz to miejsce jest pełne, i On Wieprz i One konie i Ona Matuszka Przyroda. Wszyscy razem, wszyscy w symbiozie, wszyscy pochłonięci w sobie. Pan już odchodzi , trzyma w ręku bacik nie użyty ani razu . Cały czas się na mnie patrzy, wsiada na rower i co chwilę zerka w moją stronę. Dziwnie się czuję a przecież bywam Tu tak często…. Podchodzę i ja do auta. Opieram się o drzwi. Ostatni raz spoglądam na łąki, na Wieprz, na niebo, i na Nie – na konie…. Ich majestat i ta wolność tak już jego mało i jej mało na tym świecie. Dobrze. że Tu przyjechałem. Musiałem, chciałem.

 

 

 

 

A zapomniał bym o bocianie na Żuławach Gołębskich co żerował. Tak dostojnie kroczył. Wiedział gdzie jest ,że kocha tą Gołębską ziemię. Ten Tu świat. Tak Lubelski , taki ten tutejszy. Trwał i dzielnie znosił znój poranka i całego tu bycia. Mimo wszystko. Być może miał przed sobą dzień długi i trudny? Może przed nim nowe wyzwania? Może … Ale dostojnie kroczył ..wiedział ,że da radę, że dał.. Dał mi nadzieję, że mój mimo zapowiadająco się ciężki - przetrwam.

 

Bocian Gołębski

I znów ten Wieprz


28 czerwca 2019, 11:54

Już późno. Później niż zawsze. Budzik budził dziś. Nocne mary dnia wczorajszego długo były we mnie. Budzik je wygonił. Kawa odświeża umysł. Staje się jednolity, nastawiony, właściwy. Dziś chwilę pobyć nad Wieprzem. Na Skoki , Masów za późno. Za późno. Borowia. Tak tu pasuje. Zabieram ze sobą całą moją przyjaźń, miłość do niej, do matuszki natury pod ramię i schodzę w dół. Do niego. Płynie już wychudzony, wąski w pasie. Wie ,że już za kilkadziesiąt metrów zakończy swój bieg. Krzyż i swój po 300 km pielgrzymce zrzuci i brzemię swoje do Wisły. I tak od zawsze i tak do końca.

 

 

A ja dziś tu stoję. Patrzę. Nadwieprzańska łąka pełna szczawiu, łopianu , traw , turzyc , ziela wszelakiego. Tu nad brzegiem często spotykany przy tej rzece łączeń baldaszkowy. I skowronki, i mewy i most drogowy nad nim. W oddali słychać pociąg sunący po moście żelaznym na Wiśle.

 

Niby harmider, stukoty, warkoty silników ale jest tu cudowne wyciszenie. I Wieprz wolny, bez zobowiązań, bez narzucanych norm, bez słowa musi - płynie i wije się jednostajnie, miarowo – po swojemu. Wolno tu płynie i czas i myśli……

 

 

Borowa, Wieprz przy moście drogowym. Zdjęcia własne.

Historia lokalna - tragedia ... Zbędowice...


27 czerwca 2019, 08:27

 

 

Pięknie zielenieją się Górki Parchackie.  Tak majestatycznie górują nad tą miejscowością owia

ą wielkim płaszczem historii. Tej złej i okrutnej jak „potop szwedzki” czy epidemie choćby cholery ale i dobrą jak czułe opieka nad tym miejscem Izabelli Czartoryskiej.

 

 

Tam właśnie stoi niepozorny znak drogowy Zbędowice. Włączam kierunkowskaz i podążam w górę Matysowym Dołem na samą wierzchowinę do samej wsi. Piękny wąwóz dla ruchu pojazdów -  porządna  trylinka, lekko podjedzona i już resztki asfaltu. Chłód i wilgoć czuć ,a to 17 sta – na niebie chmurki żadnej . Piekło i żar. A tu chłód. Spokój , cisza. Cudowna przyroda lessowych wąwozów. Tych tu najpiękniejszych ,kryjących wiele historii i wiele przelanej krwi. Dojeżdżam na wierzchowinę , widzę dopadające mnie słońce i znów piekący do granic żar z nieba. Od razu dylemat lewo czy prawo. Lewo – na kolonię. Tam w miejsce o ogromniej tragedii ludzkiej, gdzie jej tragizm i okrucieństwo potęgują dzieci , które już nigdy nie ujrzały własnych domów, matek i ojców. Które od razu znalazły się w niebie.

 

 

Czerwcowy dzień już dojrzały, zewsząd otacza mnie przyroda , pola tatarki kwitnącej , pachnącej. Gdzieś masa porzeczek czarnych. Młodzi chłopacy zarzynają Rometa 3 biegowego. Wiem, miałem takiego. Aż się łza zakręciła .Sielanka. Lasy wąwozowe , pola uprawne, łany zboża. Gdzieniegdzie tylko łąki. W oddali widać majaczące domu przysiółka Nawozy. Jadę na Kolonię. Asfalt ładny, wąski – wystarczający. Droga piękna przyozdobiona tymi garbami lubelskimi. Widzę pomnik. Wiem. Wszystko wiem. Czytałem nie raz. Ale ani razu nie przeżywałem…

 

 

Sama miejscowość już kilkuwieczna. Być może już funkcjonowała już w XIV wieku. Wzmiankowana w 1413 jako własność szlachecko-królewska. Także niewiele młodsza od Włostowic dość pobliskich. Na początku XV wieku władał nią Stanisław i żona jego Mścichna. Później w latach 1448-53 zarządzał gruntami Mikołaj  Przybysławski alias Zbędowski. Już w 1466r wieś wstała się własnością królewską zarządzaną przez tenutariusza od 1468 r był Jan Olieśnicki – asesor sądu lubelskiego. Historia dobrze zapamiętała jego żonę tak bardzo powiązaną z zameczkiem w Bochotnicy. Katarzyna z Zbąskich Oleśnicka. Tak to ta co napadała i rabowała ze swoją grupą opryszków. Pod koniec XV stulecia we wsi powstał folwark o powierzchni 10 łanów . Zmieniały wtedy Zbędowice swojego właściciela. Z króla na szlachcica. Sam folwark mieścił się w granicach od Uczynnego i Jeziornego Dołu a Pankosowem, Zimnym Dołem i Chmielną. Jak to bywa w dziejach zmieniali się właściciele wsi , zmieniały się rody szlacheckie i magnackie . Ostatni byli jak to na tych ziemiach Czartoryscy herbu Pogoń Litewska. Gdy upadło powstanie listopadowe zaborcy zajęli grunta klucza końskowolsko-włostowickiego- celejowskiego gdzie należały Zbędowice. Obszar wsi i gruntów Zbędowic wydzierżawili od skarbu Państwa rodzina Wesslów z Żyrzyna. Ta rodzina na trwale wpisała się także w mecenat sakralny Żyrzyna ale i także w całą historię związaną z sztucznym jeziorem Piskory  i – aktualnie Rezerwatem Piskory.

 

 

 

W 1871 roku dobra weszły do majoratu Zbędowice należącego do Wasyla Białozierskiego. – członkowi Centralnej Komisji do spraw Chłopskich w Królestwie Polskim. Po śmierci Wasyla Zbędowice przeszły w 1899 roku na rzecz syna Mikołaja. Od 25.07.1919 przeszedł na skarb państwa. Dzierżawiącym do czasu podziału gruntów był peowiak Józef Krajewski. W 1926 roku Okręgowy Urząd Ziemski w Lublinie dokonał geodezyjnego podziału państwowego majątku Zbędowice na około 6 hektarowe parcele. Właścicielami nowo utworzonych gospodarstw zostali w większości piłsudczycy z powiatu puławskiego. Sama zaś Kolonia Zbędowice powstała w latach 1992-1926, kiedy to z inicjatywy Marszałka  J. Piłsudskiego nagradzano ziemią dzielnych żołnierzy , który odparli od granic polskich bolszewików. Wspólny sołtys – wspólna historia.

 

 

 

 

Gaszę silnik przy przystanku. Krzyż ozdobiony kwiatami i wstążkami w cieniu drzew. Kłaniam się niemu. Patrzę na drugą stronę drogi. Piękne widoki, porzeczka, garby, a na nich pola i łąki i zboże i trawy. Oko się cieszy. Nie mam odwagi odkręcić głowy i siebie. Tam jest cel mojej eskapady. Tragiczny cel. Stał tu pomnik z 1947 roku. Został w latach 1981-1982 wymieniony na ten co jest teraz. Monument jakże wymowne artysty rzeźbiarza Stanisława Strzyżyńskiego z Nałęczowa.

„ Ku czci mieszkańców Zbędowic masowo zamordowanych w dniu 22 listopada 1942 r przez zbrodniarzy hitlerowskich za współpracę z ruchem oporu”

I 88 nazwisk. I nogi się same zgięły. Lipy nade mną….Czytam kilka nazwisk …nie mogę :

 

Antoni Przepiórka lat 3, Celina Przepiórka lat 2, Edward Przepiórka lat 1, Helena… za dużo dla mnie… nogi zgięte, głowa oparta na cokole, ogromne wzruszenie i łzy…. Czuję tak bardzo tą tragedię, przeszywa mnie na wskroś.

 

 

Widzę te matki z dziećmi idące na śmierć. Te zawinięte malutkie istnienia otoczone matczyną miłością  do końca i jej i ich………..Ojców leżących w dole poniżej ,płonące gospodarstwa , ich domy ich mateczniki ich całe życie tak odebrane nagle i tak brutalnie. Sołtysa zobligowali by pochował wszystkie ciała ofiar. Cudem ocalona Marianna i kilku chłopców. Długo zbieram się by zejść na doł. W miejsce egzekucji. Ono z góry tak mocno krwawi, to rana która się nigdy nie zagoi. Schodzę. To prawie ponad moje siły. Tak czuję tu to cierpienie , tą śmierć , tą tragedię, żałość.  Widzę murek, kilka grobów rodzinnych i samotny mały krzyż. Zadbany jak pozostałe. Tylko tu kwitną niezapominajki….tylko przy tym krzyżu z malutką mogiłką…. Tylko tu. Klęczę długo, długo się modlę. Im dłużej tym nie mam siły wstać. Tak tu te dusze potrzebują modlitwy, tak dużo…. Odjeżdżam w milczeniu , z zaciętym wyrazem twarzy pełnym tej wielkiej tragedii. Jadę na wieś.

 

 

Domu porozrzucane co trochę , raz po lewo , raz po prawo. Budynek chyba szkoły mijam. A po lewo piękny drewniany dom otoczony i drzewami i nawłocią i liliami. Dalej po prawo krzyż drewniany …od głodu…wojny….Kapliczka z 1978 zadbana maryjna. Nic nie cieszy choć piękne, wymowne. Garby cudowne. Zboża , porzeczki, łąki…. I ta historia. Najkrwawsza na Powiślu. Przyćmiewa cały urok tej już starej miejscowości. Wracam do Puław w ciszy , niekiedy łza opadła. Mam syna przecież w wieku 11 miesięcy….. nie potrafię się odnaleźć w tej tragedii. Długo się zbierałem by tu przyjechać. Długo . Lata całe. To miejsce wciąż żywe. I prosi o modlitwę…..

 

……… 84 nazwiska w tym 1/3 dzieci…………… odeszli

 

 

„ MARIANNA PRÓCHNIAK ZD. MURAT ZAM. MŁYNKI

„dzisiaj was wszystkich szlag trafi’’- to słowa żołdaka, który wpadł do izby w chwili, gdy w niedzielny poranek jedliśmy śniadanie. Cała kolonia była otoczona. Niemcy pozostawili pod naszym mieszkaniem rowery i rozeszli się po domostwach sąsiadów. Po upływie dwóch godzin plac przed domem zaroił się od wozów i ludzi. W sadzie za stodołą przywiązano do drzew kilkadziesiąt sztuk bydła, przyprowadzonego przez gospodarzy Kufry z odzieżą i bielizną rodzice wynieśli na jedną ze stojących na drodze furmanek. Mijały pełne napięcia, przerażające chwile. osłupiali mieszkańcy w milczeniu patrzyli na buńczuczne i tryumfujące twarze żołdaków. Po podpaleniu kilku zabudowań ,pijani hitlerowcy zaczęli rozstrzeliwać mężczyzn. Później przyszła kolej na kobiety i dzieci. Pamiętam jak nas pędzono całą grupą nad dół. Sąsiadka- Sykutowa dźwigała na rękach dwoje małych dzieci. Szła bardzo powoli, słaniając się na nogach. Podskoczył do niej Niemiec i kopnięciem popchnął w stronę odnogi. Mama trzymając mnie mocno za rękę powiedziała „upadnij i nie odzywaj się póki swoich nie usłyszysz’’ ległam w dole wśród trupów nakryta krwawiącym ciałem matki. Nie zdradziłam oznak życia, byłam odrętwiała, półprzytomna, rozżarzone węgle odpryskujące od płonącego domu sąsiadów parzyły mnie w nogi. Po egzekucji oprawcy zeszli do odnogi i sprawdzali skuteczność swojego dzieła. Rozległo się kwilenie dziecka, którego nie trafiła kula. Silne uderzenie kolbą od karabinu uciszyło płacz. Pod wieczór odnaleźli mnie ludzie sprowadzeni przez sołtysa ze Zbędowic. Przez parę lat żyłam w stanie głębokiej depresji. Mój dziecięcy umysł (miałam wówczas 8 lat) długo dochodził do równowagi po makabrycznych przeżyciach.

 

Anna Lewtak, Puławy

W niedziele około godziny 9 rano wybrałam się z mamą do kuzynów mieszkających w Kolonii Zbędowice. Gdy byłyśmy w pobliżu osady tzw. Skowieskich pastwiskach ,zobaczyłyśmy dym unoszący się ponad wierzchołkami drzew. Po przejściu jeszcze kilkudziesięciu metrów, zza kępy krzaków wyszedł stojący na posterunku Niemiec i kierując w naszą stronę broń rozkazał udać się ma plac, gdzie wysiedlono mieszkańców Kolonii. Idąc drogą widziałyśmy , że płoną zabudowania w zachodniej części- od strony Parchatki. Zgromadzeni pod krzyżem ludzie oczekiwali najgorszego. Ujrzeliśmy przerażone twarze mężczyzn, lamentujące kobiety tłumiące płacz swych dzieci. Niemcy sprawiali wrażenie ludzi zdecydowanych na wszystko. Z ich oczu zionęła dzika, zwierzęca nienawiść, która paraliżująco oddziaływała na zgromadzonych. Podeszła do nas szwagierka i drżąc z zimna powiedziała: po co wy tu przyszliście patrzeć na naszą biedę mama rzekła „zarzuć na siebie puchową chustę’’ a ona: „zaraz nam wszystkim będzie ciepło’’ szwagier Jan Murat wybiegł do nas z oddzielnie stojącej grupy mężczyzn, przywitał się i powiedział że wszyscy idą za chwilę na śmierć. Odpychany lufą karabinu uścisną nas na pożegnanie i rzekł, „Może któreś dziecko zostanie to się nim zaopiekujcie”. Przeglądający dokument żołdak, zauważył moje nowe buty oficerki i rozkazał je zdjąć. Stałam cztery godziny boso na zamarzniętej ziemi. Nastrój grozy potęgował pożar znajdujący się wokół zabudowań. W tej scenerii odbywało się typowanie mężczyzn do odstrzału. Oprawcy podchodzili do stłoczonej grupy i wskazując na poszczególnych ludzi mówili „ty! Teraz ty!”. Ofiary szły na dół w milczeniu, wyprostowani, sztywni na zdrętwiałych nogach. Po kolejnych strzałach rozległ się z drugiej grupy głośny szloch kobiet i płacz dzieci. Kiedy zlikwidowano grupę mężczyzn, podszedł do mnie Niemiec i rozkazał iść do dziecka, które (w odległości około 40m) trzymało młodego źrebaka. Wzięłam konika za uzdę, a chłopiec jako ostatni z mężczyzn poszedł na rozstrzelanie. Kobiety kierowano na miejsce kaźni razem z dziećmi. Maleństwa tuliły się do piersi matek, a starsze trzymały się kurczowo odzieży. Około godziny pięt nastej po skończonej masakrze wypuszczono nas. Późną nocą do domu w Starej wsi przybyło młode małżeństwo wnuków z kolonii. Zdążyli ukryć się  przed najazdem w wąwozie. Ludzie w Zbędowicach byli tak straszeni że nikt nie chciał ich przyjąć na nocleg. Dowiedzieliśmy się ze ocalała córka szwagra 8 letnia Marysia Muratówna. Sprowadziliśmy ją na drugi dzień do Zbędowic. Wychowywała się najpierw w starej wsie a później w Młynkach”

 

 

Na podstawie „ Pacyfikacja Kolonii Zbędowice” – A. Lewtak.

Obraz może zawierać: chmura, niebo, roślina, drzewo, trawa, góra, na zewnątrz i przyroda

 

Poranne Matygi


26 czerwca 2019, 09:40

Ranek nad Matygami...