Magia łąk bonowskich ...
Łąki z wrześniowego zimnego ranka
Łąki z wrześniowego zimnego ranka
Ranek poniedziałkowy, taki ot po kolejnym weekendzie. Topniejące tygodnie już przeszły na tą drugą stronę trwania roku. Kurczę już 38 tydzień o 52 ich dyktuje nasz byt i naszą świadomość i pełność roku – roku 2019. Już smak nowalijek jeszcze nie tak dawno sprzedawanych z nacią marchewki czy boćwinka górowały i królowały w kuchni, by nabrzmieć swoim dojrzalszym smakiem. Smakiem bliskich wykopków, smakiem kopcowania, przesiąknięcia tą ziemistością Ziemi, smaganych słońcem , deszczem i wiatrem łęcin. Jesienią w nozdrzach już wdzierających się w poranek i ranek, w wieczorny zachód słońca czy w noc w końcu ciemną i białym jej górującym strażnikiem. Teraz świeci wybitnie mocno, pręży muskuły , napina klatę ten nocny mocarz. Spać swoim blaskiem nie daje, jego wpływy na wpływy nasze ma ogromne, nie pozwala cicho zasnąć, dręczy coś nas od środka. Toczy po umyśle jakieś niepotrzebne poddenerwowanie, niepokój – marnieje ten sen ,stając się miałki i płytki. Być może to nie tylko wina jego przyciągania, tych astronomiczno-kosmicznych sił niewidzialnych ba! nadprzyrodzonych. Może w te dni każe nam się zastanowić w tej bezsenności i tułaczce świadomości w stan błogości o tych co już dawno są ponad rzeczywisty stan bycia, tych którzy odeszli, tych którzy oddali życie za Coś, za Kogoś, umarli z naturalnej potrzeby istnienia świata – starości… Taka naszła mnie w tym wszystkim myśl, że każda śmierć ma swoją historię. Tą często cichą, spokojną, codzienną, niekiedy przaśną, niekiedy brawurową, niekiedy smutną czy wesołą. Oblaną aurą niekiedy wielkiego poświęcenia, niekiedy zbiorowej odpowiedzialności za innych i siebie.
Tu przy Borowej nad Wieprzem zaczyna samoistnie głowa chylić się w geście pokłonu i oddania czci tysiącom zamordowanym na tym terenie przez Niemców w czasie II Wojny Światowej choćby. Obozie śmierci , Twierdzy Dęblińskiej z której cały czas sączy się krew dziesiątków tysięcy zamordowanych jeńców. Wał drugi między Gołębiem a Dęblinem dłońmi Żydów ale i zgodnie z przekazem ustnym gospodarzy okolicznych miejscowości. To w końcu sam Wieprz co w 1943 roku nabrał nienaturalnego koloru , szkarłatnego od rozstrzeliwanych Żydów widział tak wiele, tak wiele śmierci. A przecież tyle o tej rzece już pisałem, tyle cudowności i piękności jest w niej. Dziś czując już tą pełnię księżyca za sobą, byłem nad Wieprzem tuż przy Borowej , tuż przy ujściu do Wisły i ukląkłem i się pomodliłem. Też za tych co grób masowy mieli pod mostem żelaznym, ale za ten wymowny pojedynczy stalowy krzyż z krucyfiksem. Wbity tuż przy lustrze wody. Bez niczego, żadnych zniczy. Kwiaty polce i trawy go ukwiecają. Będąc tu tyle razy nie zwróciłem na niego uwagi??! A może go nie było ? Krzyż nie młody przecież… Stałem długo mając w głowie ogrom myśli kłębiących się. Skąd , jak, czemu ? Na pewno ktoś lub być może kilka osób tu zmarło …w odmętach Wieprza.
Czy to może nieszczęśliwy wypadek? Czy może głupota i brawura? Czy może samobójstwo? Czy może to miejsce – mogiła upamiętniająca straszne czasy wojny czy może jakieś epidemii?
Nie wiem. Jest bezimienny. Symboliczny. Teraz , dziś , gdzie przywołana jesienna melancholia i niepokój księżycowy we wspólnym zaistnieniu z krzyżem nad Wieprzem dały mi ogrom do myślenia, uderzyły żałością , smutkiem i niemocą. Zostawiałem przy krzyżu więcej pytań niż wydawało się mogłem ich powiedzieć…..
Zdjęcie zapożyczone - cegielnia Moszczenica - www.ziemiapiotrkowska.com - być może cegielnie na Ceglanej wygładały podobnie.
Miasto a wówczas jeszcze wieś Puławy z bliskimi Włostowicami i przysiółkiem Mokradki posiadały młyny mąki – wiatraki. Były dwa napędzane siła wiatru. Jeden z nich mieścił się na ulicy Kołłątaja , oddalony około 1 km od teraźniejszej hali na Piaskowej. Już jego ślad był naniesiony na mapę z 1898 roku – mapę carską. Drugi po którym także nie ma śladu mieścił się przy skrzyżowaniu się ulic Zabłockiego i Ceglanej. Właśnie skąd nazwa Ceglana. Ktoś powie od razu od cegły. I słusznie ! Bliskość zbiorników wodnych – starych ujęć wody dla pałacu Czartoryskich oraz gliniasto – piaszczysty teren idealnie nadawał się na miejsce budowy cegielni. Były wg map dwie.
Lokalizacja cegielni (cg) jak i wiatraka.
Przybliżone miejsce wiatraka i jednej z Cegielni. Zbieg ulic Ceglanej i Zabłockiego
Przybliżone miejsce jednej z Cegielni. Zbieg ulic Ceglanej i Zabłockiego
Mieściły się dość blisko siebie. Na mapie są dokładnie wskazane . Były to raczej „polowe” wypalanie cegły z wysokim kominem i skromnym być może nawet drewnianym zadaszeniem. Być może także wypalały dachówki ?! – nie wiem.
Lokalizacja wiatraka na ulicy Ceglanej.
Tak śp. Mikołaj Spóz - regionalista i miłośnik regionu Puław i okolic- na łamach portalu naszemiasto.pl Historia Puław: Fabryki i przetwórnie w Puławach w listopadzie 2014 opowiadał :
„
Czas odbudowy
Puławy doznały ogromnych zniszczeń podczas I wojny światowej. Po wojnie wszystkie wytwórnie, które produkowały na potrzeby budownictwa, przeżywały boom.
– Oczywiście wielu mieszkańców nadal wznosiło domy drewniane, ale przecież na podmurówkę, komin czy piece potrzebna była cegła – mówi Spóz. – Pamiętam nauczyciela, pana Jakubickiego, który zabrał nas na szkolną wycieczkę do jednej z puławskich cegielni. Produkcja cegieł rozpoczynała się w maju, kończyła w październiku. Rzędem stały kobiety w chustkach na głowie. Specjalnie przygotowaną glinę ręcznie nakładały do formy. W mieście funkcjonowały tartaki, gdzie kupowano drewno na budowę, były wypalarnie wapna. – Jedna wypalarnia była w okolicy ulicy Leśnej, tam jest teraz nowe osiedle. Jej pierwszym właścicielem był pan Tarasiewicz, później przejął ją ktoś inny – opowiada Spóz.Nad miasteczkiem unosiły się dymy z kominów w cegielniach i browarach, fetor ścieków spływających do Wisły mieszał się z ostrym zapachem z octowni i olejarni.– Ocet spirytusowy wytwarzano przy ulicy Dęblińskiej, dzisiejszej Kołłątaja, przy Zielonej w willi Samotnia zbudowanej w XIX wieku działała octownia – wspomina Spóz.
„
I tu na Ceglanej przy cegielniach pracował wiatrak – młyn – Koźlak należący do Tadeusza Wocióra. Zbudowano go na działce wydzierżawionej od pana Kotra. Rok jego uposadowienia to około 1890 rok. Funkcjonował przez okres I i II Wojny Światowej. W dobie przyspieszonego rozwoju kraju i pozbywania się „demonów zacofffania” w latach 50-tych wiatrak podzielił los sowich braci i został rozebrany. Do tego czasu nie postało nic po jego bytności jak i także blisko pobudowanych cegielni.
Mapa z 1986 roku - rosyjska - w miejscu wiatraka i cegielni - plantacja porzeczki.
Śp M. Spóz opowiada
„
Jeszcze po wojnie przy ul. Zielonej funkcjonował młyn. Niektórzy wozili zboże do młyna wodnego w Rudzie nad Kurówką i mówili, że mąka z wodnego jest lepsza.
– Młyn przy Zielonej zbudowali Franciszek Kotliński i Franciszek Koprucki. To był młyn motorowy na gaz otrzymywany z drewna. Słychać było z daleka, jak pracuje – wspomina regionalista. – Mielił zboże na kasze i na mąkę dla puławskich piekarni. Z czasem właściciele sprzedali go niejakiemu Goldmanowi. Młyn przy Zielonej pracował jeszcze po wojnie. Później został upaństwowiony. Później już nikt się nie zastanawiał, z jakiej piekarni je chleb i bułeczki.
„
Dziś tylko ulica nosi nazwę Ceglanej, a echo odbudowy powojennych dawno przykrył cicho las.
Ciekawostką może być to , że wg mapy rosyjskiej z 1986 roku przy punktach ujęć wody dla miasta ( poza ich wydajnością) widnieje ciekawy dla mnie zapis. Była tam plantacja czarnej porzeczki (смородина). Dobrze jest poznawać swoje bliskie otoczenie i niekiedy pochylić się nad tym. Często nazwy ulic zdradzają nam ich historię czy historię tego miejsca. Tu Ceglana a w Dęblinie np. Wiatraczna….
I być może nie o wszystkich wiatrakach i cegielniach opowiedziałem.Bo w Wólce Profeckiej był przecież młyn wodny a w pobliskich Rudach podobno najlepszy z młynów wodnych....
Zdjęcia kolorowe własne prócz cegielni Moszczenica.
Na podstawie A.Lewtak „ Wiatraki na Ziemi Puławskiej”, naszemiasto.pl ( wywiad z M. Spóz), wycinki map ( głownie WIG) oraz własne przymyslenia.
Nawet żelu nie mam. Boże !! Tymi słowami przywitałem czwartek tuż przed piątek i wyczekiwaną sobotą. Co za dni , topniały jak arktyczny lód na biegunie. A ja w tych dniach zapomniany całkowicie. Praca , rodzina, Antoś, Weronika. Dnia koniec o 22 i spać i kiedy myśleć o bieganiu. Coś jakieś „ Ciechanki” pobiegane. Trochę mniej na tyłku , plecy lżej noszą , kilka kilo mniej. I but luźniejszy, spodenki latają na tyłku, koszulka L w końcu zaczyna dobrze pasować, nawet mka zaczyna pasować. Dziwne uczucie. Jak to ,że nie zapisałem się na czas, że taniej mogłem pobiec ,miesiąc wcześniej zapisać się jak człowiek. Jak większość biegaczy z mojego ukochanego teamu Multimedia Runners Puławy. Ja NIE. Jak odszczepieniec zatracony w codzienność codzienności , rutynę przaśności. Ja NIE. Wiec błagalne błaganie Beatki i możliwość biegu w Bieg Szlak Trafi edycja 2019. Początek sierpnia, dokładnie 4 i ja całkowicie nieprzygotowany do Półmaratonu górskiego tu w moich ukochanych wąwozach, w mojej dziczy botanicznego szczęścia, mojej ojczyzny małej, kochanej. Wybłagane żele u Grzesia i Milenki …wstyd ale trudno. To prawdziwi dobrzy biegusie pomogą , wspomogą. Pożyczą, kiedyś oddam. Kiedyś …. Jeden trening – mała pętla z rana przeleciana. 7 km trasą i o dziwo moje nie jest źle, jest całkiem dobrze. Procentują szybkie piątki na 24-26 minut. Bla mnie to kosmos. A teraz proszę 23:56 Endo zliczyło 5 km. Rekord mój i mojego ducha stanu, nóg silnych mocnych jak nigdy chyba. Ale pięć to nie 21 km , jest kolosalna różnica. Niepewny biegu ,niepewny startu mimo wszystko zapisuję się na bieg. Na tą przygodę, na ponowną możliwość zobaczenia i przywitania się z dawno nie widzianymi biegusiami. Niekiedy bardzo dawno… Pisze do Grześka czy odebrał pakiet, mówi że nie ,ale pojedzie jak jadę. Po 20 jesteśmy w karczmie Parchatka. Ludzi się kręci , grill, zapach wczesnej jesieni w wąwozach daje się wyczuć. I zapach grilla tam i chyba już ten ekscytacji biegiem. Tym lekkim podnieceniem, endorfinami , dopaminą i innymi pozytywnymi emocjami. Masa biegaczy….to już nie podrzędna impreza biegowa o puchar czaru sołtysa tylko porządna bardzo dobrze zorganizowana na trzech dystansach ogólnopolskie spotkanie górskie – górskie biegowe. Klasa i pokłon dla organizatorów. Beatka , Adam chylę czoło. Grześ podjeżdża rano ,wcześnie ciut , ale nie zaszkodzi być wcześniej. Wsiadam, ekipa już gotowa i zwarta. Czuć w samochodzie adrenalinę, czuć emocje. Rozmowa spokojna, byle nie paliło jak rok temu…. Tam było 35 stopni… Teraz mniej…. Trochę mniej….Parkujemy , masa biegaczy , cały świat w świecie Parchackich wąwozów. Śląsk przyjechał, Gdańsk, Olsztyn, Warszawa tu do nas , na nasz bieg. I cała rzeka koszulek Multimedia Runners Puławy, przeplatane koszulkami jakże bliskimi sercu jak Bełżyce i Okolice Biegają, Orlęta Dęblin, Biegający Świdnik i masę innych. Bełżce tu w końcu się po wielu miesiącach spotykam z Dortotką , Moniką, Iwonką, Anetką, Zbyszkiem. Wszyscy jacyś wychudzeni, pospadali z wagi, ale głos ten sam , uśmiech ten sam. Cudowni ludzie. Przyczepiam się do nich , czuję się jak w rodzinie i tak mnie przyjmują, chyba już dawno przyjęli…. Spotykam Sylwię i Wojtka kochaną parę przeze mnie z Lubartowa. Jak ja ich lubię. Bardzo. Morsy, biegają i kąpią się w Firleju bez opamiętania. Cudowni ludzie. Moja grupa MR-si cudowni są bardzo swoi, czuję jednak dreszczyk emocji, endorfiny. Jest nas sporo , czuje się w grupie siłę, jedność , mądrość biegową. Pod namiotem, piwo się w wiadrach chłodzi. Są rozmowy , są dawno nie widziane spojrzenia, słowa, ludzie. Ania co doleciała z GB , ekipa cała cudowna zamykająca i bieg 7 km jak i 21 km. A czy na ponad 50 km był ktoś ? tak …Tytanka…..nasza….brawo….
Rąbnął sygnał, czas zaczął się mierzyć. Ja z czasem nie. Biegnę z ekipą bełżycką. Jest i na pierwszych km Grzesiu i Paweł a ja coś tam pletę o roślinach o botanice o tym co kocham. Grzegorz przyspiesza z Pawłem ja z dziewczynami w zółtobłekitnych koszulkach płyniemy po siecie parchacko-puławsko-zbędowskich światach. Światach mi nie obcych , światach mi znanych , usianych cudownością wąwozów , pół ,łąk i lasów, ugorów i głębocznic. Mamy tyle sobie do opowiedzenia , tyle się nie widzieliśmy, zagaduję i Anetkę , Dorotkę, Monikę, Iwonę o tym i o wym. Przy kolonii Zbędowice zamieram ciut. Wiem co się tam wydarzyło. Opowiadam jednym tchem. Słuchają dziewczyny, słucha i Adam wskazujący drogę , słuchają i harcerki pokazującą drogę do podmokłego wąwozu. Smutny i bardzo przygnebiający mnie czas i miejsce. Wiem ,byłem tam na tych grobach…. Ale bieg, biegniemy…. Coraz częściej sam z Anetą , później już sam biegnę. 12 -13 km jakoś szybko mi idzie. Wodopój. Beatka pozdrawia, piję polewam się bo słoneczko przypieka. Już blisko koniec pętli 14 km. Nogi mają moc, żel zjedzony. Zaczynam zatem bieg sam z sobą. Za mną taka cudowność wąwozów, takie piękno tych miejsc i ogrom cudowności znajomych biegusiów. Już po parchackich płytach betonowych. Już do góry. A tu Remek z ekipą zgotowali mi taki doping przy chmielniku na górce ,że będę pamiętał go długo . Dziękuję WAM!!! Dało kopa. Wypadam na chmielnik, maliny już sporo oberwana. Nagle ktoś łapie mnie za bark , patrzę Grzesiu W. dubluje mnie. Ależ jestem z tego dumny. Cudowne spotkanie , on już kończy ja jeszcze 7 km. Wspaniały biegacz. Spadam w dół , a On i Ewcia coś krzyczą. Do mnie ,że dobrze ,że jest dobry czas. Ewcia cyknęła już swoje 7 km. Tak cudownie kibicuje i dodaje otuchy… wspaniała kobieta. Naładowany biegnę dalej , opity 3 kubkami wody, bananem , żelem i 15 km w nogach. Zaczynam 6 km przygody, gdzie nogi idą równo i nie ociężale. Spotykam dziewczynę na 17 km ze Śląska na trasie. Zachwycona tym co widzi , gdzie biegnie. Opowiadam co nie co. Słucha ciekawa, ba ! bardzo ciekawa. Wstążki co chwile mijamy, trasa świetnie oznakowana. Znana ,kochana ,lubiana. Znów chmielnik, znów maliny …ostatni kilometr. Widzę Grzesia S. przed sobą, nie do dogonienia ale staram się , skurcze łapią ciut. Widać i czuć brak dłuższych wybiegań. Liczę ,że uda się poprawić czas ,choć symbolicznie. Słońce przypieka, nie pomaga.Czuję się dobrze, zmęczony tak, ale za bardzo nie. Lecę w dół wąwozem, ostatnie metry. Gorący doping słyszę od naszych, ooo jest i Paweł za nimi .. ależ ich goni…. Niesamowite uczucie, wbijam tryb rakiety, ostatnie 150 metrów na maxa. Ile mogę , ile umiem. 2:51 h , meta i ja szczęsliwa. Zadowolony, ciut lepiej jak rok temu. Grzesiek i Ania na mecie a ja za nimi zaraz. Opadam z sił na chwile. Łapię oddech….idę się obmyć , schłodzić a na szyi dwa medale….moje… tak moje. Piernikowy jeden, drugi z napisem 21 km. Moim 21 km , moim półmaratonem. Zdjęcia , uśmiech, satysfakcja….mogę i można…..
Pozdrawiam wspaniałych biegusiów których miałem okazję spotkać i nie. Warto było Was spotkać!
Dla świtu, tego co pręgierzem nocy jeszcze się ściele
Mgłą spowity w Słońcu zalocie
Ziemię co chłód sierpniowy oddaje
By być Tu, w pełnym tego świtu odlocie....
Stać twardo w niepewnym świcie
Gdzie kłębiące mary nocy odchodzą
Być w nim zatopiony, w zatopieniu cały
z jego piękna,dobroci, wielkości czuję się taki mały....
Paweł Ciechanowicz
Wolnica Gołębska
zatopiona o obłokach bursztynowego świtu, w ogromnych ,nadętych, panoszących się po niej oparach młodego świtu z doświadczeniem nocy. Nocy deszczowej, mokrej, melancholijnej. Nocy płaczącej a w Puławach i uderzającej co rusz swoimi stalowymi podkowami czyniąc zewsząd widoczne błyski i dudnienia. Dudnienia niewygasłych błędów, rozterek, zbyt szybkiego i płytkiego życia, przaśnej codzienności. Przeszyte gromem nadziei na lepsze jutro, uderzeniem dobrego JA, czuwającego gdzieś DOBREGO. Ta oczyszczająca noc, tak deszczowa, tak potrzebna , tak zmywająca nasze słabe dni, naszą niedoskonałość . Podlewająca wewnętrzny świat wartości, orzeźwiająca zmęczony dniem, codziennością umysł, kojącym miarowym pukaniem w parapet wyznacza nam nadejście nowego. Czy lepszego ?
Tak , patrząc dziś na ten świt, na ten spektakl słońca, buchającej i oddychającej ziemi, unoszonym się cudownym zapachem poranka – mogę powiedzieć ,że tak. Dla takich poranków- ranki, dni całe, wieczory wymowne i noce wybredne. Warto zatrzymać się , warto wstać, warto z poranną kawą oprzeć się o werandę, o murek, o stodołę i być , trwać, czerpać z tej ulotnej, jedynej chwili. Zatopić się cały, zaciągnąć się w pełni. Być w świecie tym aby świat był w nas. Ciągnące się tory kolejowe linii 82 nadają tajemniczości ton , uderzając w zmysły wspomnień podróży które były, ale i dające kroplę nadziei , że te co będą – będą jeszcze wartościowsze, piękniejsze, pełniejsze……takie swoje….
……………Andrzejowi
Chyba mokre. Palić się nie chce. Kolejna podpałka niknie w zadymieniu , zadymieniu rozpalanego ogniska. Ogniska tak tu ważnego i jedynego w swoim rodzaju. Dziś wielkie święto, dziś Pani Domu po dłużej nieobecności zagościła w DOMU. Młodzież krząta się przy ognisku, przy tym łączącym pokolenia miejscu, scalającego nie tylko więzi rodzinne ale i sąsiedzkie. Tu na Dołach. Tu , gdzie tak mało osób może rozkoszować i oczy i duszę tym światem. Światem nie pokazanym ,światem nie na pokaz, oazą i jedynym azylem tej gołębskiej jedności i wartości. W głąb , nie przy drodze , tak ciut inaczej. Ulica Folwarki ciągnąca się od Kościoła do Gościńca , krzyżująca się nie raz z innymi uliczkami jest cichym światkiem bijącego życia Gołębia. Gdzie dzieciaki jeżdżące na hulajnogach, rowerach, wrotkach czy modnych rolkach ostatnio ubarwiają, ożywiają tą małą rzeczkę asfaltu już ciut ugryzioną przez ząb czasu. Kolorowość elewacji budynków, zmienna co chwile architektura z drewnianej na murowaną , co chwile mijające się postaci, czy to spacerujące z wózkami, idących do sklepu, piekarni, idących w swoich sprawach sprawiają i dają obraz bardzo pulsującego miejsca w Gołębiu. Tu jak popada to kałuże są wprost idealne do oddania się dziecięcej radości taplania się w nich. Przemoczenia do suchej nitki z beztroską radością w oczach dzieci. Niby gumiaczek ubrany na nogi , niby pelerynka przeciwdeszczowa ,ale i tak calusieńkie , mokre , szczęśliwe pociechy z wyrysowanym na twarzy szczęśliwym dzieciństwem. I tu właśnie w tym świecie , jest świat głębokiego wyciszenia i wielkiej sielskości. Tuż za ulicą, tuż za domami. Tu w byłym korycie Wisły. Graniczący z bajkowym światem , świat realny i namacalny, świat będący ucieleśnieniem wszystkich wewnętrznych potrzeb człowieka związanych z przyrodą, matuszką naturą. Świat wielkiej synergii, cudowności poranków z kawą na werandzie, czy zadymionych ogniskiem zachodów słońca. Wieczorów przesiąkniętych koncertem żab i kumaków. Dniem szumiącym wiatrem w młodej posadzonej przez gospodarza brzezinie , falującym iskanym wiatrem stawom wykopanym z takim pietyzmem i celem. Tu na tej ojcowiźnie, na tej kiedyś podmokłej łące , gdzie koszono , pielęgnowano tą ziemię.
Tu od „Górki” , gdzie stała stodoła niegdyś jawił się obraz cudowności zieleni łąk poprzeplatanych i jaskrem, i nawłocią , przytulią , bodziszkami czy wszędobylskim uczepem czy ostrożniem. Dziś tu stojąc widać trud i znój pracy ludzkiej wykonanej przez Gospodarza. Dwa stawy , jeden rybny otoczony miętą tak teraz pięknie kwitnącą, karabieńcem . Grążel na środku ze swoim żółtym kwieciem. Tuż obok węgłowy budynek gospodarczy za nim już tylko sąsiedzi. Bez miedzy, z wielkim za to zaufaniem i szczerością , ogromnym szacunkiem i wiarą w siebie. Doły….łąka pęcznieje na nich niespotykanej urodzie. Woal i sukno swojej piękności roztacza do rowu, który na wiosnę zapełnia się wodą do metra nawet, do tej olszyny, do wierzbiny.Płotu brak, ogrodzenia brak, taka symbioza sąsiedzka w tych czasach tak niespotykana, taka unikalna, taka wybitna i szczera. A przecież tworzą ją ludzie, tak zaufani w sobie, tak pełni życzliwości i wielkiej emaptii. Gospodarz taki jest, wyjątkowy człowiek z wrysowanym uśmiechem na twarzy, nie pozwalający nawet przez sekundę by gość czuł się źle, nieswojo , nietutejszy. Dusza człowiek, o orgomnym darze bycia szczęśliwym i dającym szczęście ba! Promieniujący wielką miłością do ludzi zarażając ich dobrem. Stojąc przy cudownie kwitnących przegorzanach kulistych w swoich fioletach zamkniętych byłem witany jak nie człowiek obcy tylko jak swój. Tak po swojemu, rodzinnie, naturalnie. Uścisnąć dłoń , uśmiechem siebie obdarzyć od początku, poczuć się dobrze tu widziany… Mijając drewniany dom z pięknym zagonkiem kwiecia, pokryty mazurską dachówką , werandą często pełną gości , przyjaciół sąsiadów , zasłuchując się w opowieści jak to dziadek uwielbiał łapać ryby… zacząłem czuć się taki tu stąd, taki gołębski. Po prawo sąsiad w oddali postawił za łąkami też domek. Bliżej potężne wierzby, one zawsze są gdzie woda, zawsze na straży. Tu pilnują uli, zagonka warzywnego, stodoły leciwej sąsiadów. Wprost za pierwszym stawem kącik na badmintona, piaszczyste małe boisko. Blisko brzeziny z już dwoma kozakami, stojącej jak świeca krwawnicy dającej różowego kolorytu temu miejscu. Zamykający basen do pływania z podestem drewnianym i świeżo posadzoną rabatką roślin zielonych daje poczucie miejsca relaksu i wypoczynku. Łódka leżąca przy stawku nadaje marynarskiego smaczku temu światu. Dalej olszyny i prace bobrów nie zawsze chciane przez ludzi, nie zawsze pożądane. Pomyśleć, że tu jak dobrze mróz zetnie to w tym rowie jak woda jest na łyżwach się ślizga. A przecież jeszcze tak niedawno nie było stawów, brzezin, boiska do grania w lotki – były podmokłe łąki koszone często po kostki lub kolana w wodzie. I czy to gorzej ,że teraz jest tak ? Nie! Świat „Dołów” byłby niepełny bez tych stawów, bez brzeziny , bez boiska. Bez tych domów drewnianych , bez tych wspomnień , bez sąsiadów. Bez łąk po lewej i po prawej, bez tych olbrzymów trzymających druty wysokiego napięcia widocznych z oddali, bez tego rowu, bez olszyn i wierzb, bez tych dziesiątków ton kamieni z Pułtuska…Bez werandy, bez grilla, bez ogniska, bez cudownych sąsiadów, znajomych, rodziny, bez startującego i kończącego swoje przygody rowerowe Maćka i pewnie planującą następną… bez Andrzeja to miejsce było by niepełne, mniej piękne, ale mniej soczyste, gdzie ptaki jakby ciszej ćwierkały… lub by ich wcale nie było…
Ciepły wymowny dzień. Już nie taki młody, już nie taki ranny. Już dobrze nabrzmiały, już po kawie lub dwóch. Przed południem. Bliżej niego niż do bursztynów poranka zatopionych w tłumanie kłębiącego się nocnego oddechu z zarannym świtem. Brzask już za mną, za mną poranne trele, za mną już świt, ten co zawsze oblewa mi serce swoją dobrocią , zalepia pęknięcia w duszy, leczy drobne skaleczenia dnia wcześniejszego i nocnych mar. Dziś Zaspałem na ten ranek, zaspałem na ten świt, zaspałem na ten mój świat.
Musiałem z tego zaspania, z tej już mojej powinności dla siebie, dla mej duszy choć na chwilę być, być gdzieś , gdzie resztą czy mirażem świtu zahaczę się i zaciągnę dla siebie okruch wiary w lepsze jutro, lekko choć połączę się z matuszką naturą. Las, transzeje, leje po bombach, pulsująca historia pod nogami. Mech zaścielił się kołdrą milczenia, uśpienia tego miejsca. Sosny zewsząd , podobne , ułożone pionowo w tym świecie. Ułożone geometrycznie, idące w transzeje, w leje ,w doły , by znów po płaskim się rozsiąść świecie.
By zapełnić to miejsce życiem, życiem bijącym, żywicznym, bezpiecznym. I w tym życiu , sosna wymowna. Monumentalnie wypięta ku słońcu, ku niebu. Pień szeroki, konary rozłożyste , niczym gospodarz pozdrawiający pielgrzyma swymi dłońmi. Tylko jakaś ciemna, brak w niej życia, zieloności igieł, soczystości zieleni. Nie szumi w niej wiatr, nie oddycha w niej ziemia. Uschła. Między życiem , bez życia jedna. W morzu szumów sosen, cisza jedena. I na tej jednej jednak najwięcej życia w życiu. Żywicielka innych… takie cele ważne ma przed sobą. A przecież ostatni oddech miała już dawno…. Dzięcioł żeruje intensywnie na niej, wiewiórka w dziuplę się chowa, coś już znosi. Ptaki leśne siadają na niej. O dziwo, patrzę się z 15 minut i wybierają ją. Tą sośninę, tą miedzy żywimy- martwą. Może się nie godzą z jej już zakończonym biegiem. Może od zawsze tu przylatywały? Co ona widziała? Co czuła? Czy pod jej koroną oparł się nie jeden partyzant? Czy może uciekające kobiety z dziećmi chowały się w jej konarach? A może tu przy niej było ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców pobliskiego Gołębia? Nie wiem. Nikt prócz jej nie wie.
Taka bez życia,ale życiem zalewana i otoczona….
Już ścięte przez kombajn , leżące łodygi jeszcze tak niedawno żywiące ziarna w kłosie. Już nie potrzebne, suche i martwe rozrzucone , rżysko. Tu przy Borowej słoma nie zabrana jeszcze , suszy się na dzisiejszym wstającym dniu. Dziś słoneczko tak pięknie od rana iska swymi blaskami, tak przytula ciepłem tego poniedziałkowego ranka. Prawie połowa sierpnia, a na polach już tylko ścierniska , rzadziej rżyska, już orka zakrywa trud gospodarza w uprawie tej pszenicy, żyta, owsa , prosa i innych życiodajnych zbóż.
W okolicach Gołębia i prosa sporo nasianego było. Bardzo różniło się od tych tradycyjnych uprawianych zbóż ,ale zarazem dobrze komponowało się z nimi. Dziś już tylko zapach po żniwach , parującej słomy, parującego trudu i znoju rąk pracy ludzkiej, parującego i znikającego pytania o plony , o deszcz, o słońce, o lepszy czas. Czy ten pierwszy chleb wypieczony z tego zboża będzie tak samo smaczny , chrupiący i pachnący jak z wcześniejszych lat? Czy zatapiając się w kromkę jeszcze ciepłego chleba posmarowanego masłem można powiedzieć , że się opłacało ? , że rola choć trudna to nasza powinność? To co my dla ziemi , ziemia oddaje nam? Czy dziesiątki dni doglądania , pielęgnacji tego swojego zagonka , tego swojego małego świata, tego miejsca trudu gospodarskiego, tego rannego wstawania, ciągłej niepewności , tych pytań czy warto…
Warto , tu na Borowej niczym jak na niebie , poprzecinane pola żywiące niedawno zboża z już zaoranymi poletkami , tymi co czekają aż wysuszy się na nich słoma z ugorami zielonymi z pięknym kwieciem. Droga do tych pól urokliwa. Drewniany i cały piękny w swoim majestacie płot, a w sumie ogrodzenie wyznacza miejsce dla sadu małego i wije się w stronę Matyg.
A swój początek bierze przy Nadwiślance , gdzie zaprasza i rozprasza się w dwie drogi. Swoiste rozdroże , te na Zarzekę, na pola, i te na Matygi. Drogą tam , gdzie ten krzyż w polu. Polu już skoszonych zbóż, płaskim, czekającym na orkę co wykonało już zadanie , swoją misję. Młoda jesień na polu, czuć wilgoć , czuć chłodne noce, już i słońce tak nie piecze, łagodniej już spogląda, dobarwia maliny, fioleci jeżyny. Doprawia słodkości śliwkom, gruszom, jabłkom, wybrzmiałym już brzoskwiniom coraz częściej sadzonych w sadach. Opaliło grykę , ot malutkie poletko. Mocno się zabrązowiło, tracąc piękność białości kwiecia jeszcze tak niedawno widzianego. Jeszcze wilgotne, ale już ziarna tatarki można dobyć, moją najulubieńszą kaszę.
Tatarka
Sarna co w swoim tylko spokoju zna tą ziemię, wie , kocha. Pasie się w blasku tej Borowskiej ziemi, wstałego już słońca. Tego kawałka jej świata, codzienności w oparach ranka, dotykającego ciepła. Nie spłoszyła się na mój widok , widocznie uznała za tutejszego….oby tak było. Bo ta Ziemia, ta Tu , puławsko-gołebsko-dębińska , końskowolsko-pożogowkso- celejowska , nałęczowsko-witoszyńsko-bochotnicka , niebrzegowsko-bobrownicko-bonowska i inne tu bliskie chciałbym by mnie przyjęła jak swojego…
I idę wzdłuż tego ogrodzenia, tych malutkich sadów , tej tatarki, tego porannego świata, tej warczącej Nadwiślanki tak blisko. Nie przeszkadza mi ona, każdy krok , każdy wdech tego porannego świata , pachnącego mokrą słomą powoduje u mnie lepszy dzień, ładuje moje wypalone przez delegacje baterie. Słońce wstaje , gradient beżów , pszenicznych , słomianych barw na matuszcze Ziemi , mokre kikuty niedawnej świetności kłosów zboża i ja w tym cały , pełny. Zamykam oczy , czuję bijące serce tej ziemi, bijące od setek lat dla tych co Tu są , Tych co tą ziemię kochają , co żyją z nią razem, uprawiają z należytym szacunkiem ,z wiarą ,że jeszcze będzie rodziła następnym pokoleniom i następnym. Tej ziemi przy Borowej, tej za Nadwiślanką…..
Świt.
Dawno nie widziany moimi oczami i duszą. Ten przez 6 rano. Ten, gdzie parująca noc uchodzi nad ziemią i rozpływa się w jasności dnia . Gdzie zebrane myśli kłębiącego się nocnego żywota odchodzą przy każdym spojrzeniu na bursztynowe słońce. Gdzie ciepło zarannego świtu przybiera postać romantyczną ,melancholijną , by za chwilę także oddać i poddać się zniecierpliwionemu dniu , który nieuchronnie nadchodzi.
W tym sierpniowym ranku zatopiony wszedłem w świat jego powstania tu na Rudach. Już tu bywałem i rano i wieczór i za dnia. Nic się nie nudzą , nic nie powszednieją, nic nie stają się przaśne i codzienne. Zatopione we mgle porannej nocy, otulone ciepłem porannego słońca, lekko wzruszone wiaterkiem stoją przede mną w swojej całej historii , tradycji, natury.
Nie można im się oprzeć, wzrok nie schodzi na bok, trwa i napawa się tym brzaskiem nad tą wsią, starą wsią. A ja napawam się i przekazuje Państwu kawałeczek tego napawania. I tego wstającego słońca nad Rudami, tą drogą na pompownię, tymi słonecznikami prężącymi się do jeszcze nie tak obudzonego słońca, tej Kurówki wijącej się przy OSP, mięty kwitnącej swoim fioletem i białością, strzałką wodną ze swoimi tak charakterystycznymi liśćmi , czy karabieńcowi ostatecznie i te już fioletowe jeżyny …
Niby takie normalne, takie zwykłe , lecz tu o tym świcie nabierają swojego mistycznego wymiaru……