Andrzej ......serdeczność i wielkie serce...
……………Andrzejowi
Chyba mokre. Palić się nie chce. Kolejna podpałka niknie w zadymieniu , zadymieniu rozpalanego ogniska. Ogniska tak tu ważnego i jedynego w swoim rodzaju. Dziś wielkie święto, dziś Pani Domu po dłużej nieobecności zagościła w DOMU. Młodzież krząta się przy ognisku, przy tym łączącym pokolenia miejscu, scalającego nie tylko więzi rodzinne ale i sąsiedzkie. Tu na Dołach. Tu , gdzie tak mało osób może rozkoszować i oczy i duszę tym światem. Światem nie pokazanym ,światem nie na pokaz, oazą i jedynym azylem tej gołębskiej jedności i wartości. W głąb , nie przy drodze , tak ciut inaczej. Ulica Folwarki ciągnąca się od Kościoła do Gościńca , krzyżująca się nie raz z innymi uliczkami jest cichym światkiem bijącego życia Gołębia. Gdzie dzieciaki jeżdżące na hulajnogach, rowerach, wrotkach czy modnych rolkach ostatnio ubarwiają, ożywiają tą małą rzeczkę asfaltu już ciut ugryzioną przez ząb czasu. Kolorowość elewacji budynków, zmienna co chwile architektura z drewnianej na murowaną , co chwile mijające się postaci, czy to spacerujące z wózkami, idących do sklepu, piekarni, idących w swoich sprawach sprawiają i dają obraz bardzo pulsującego miejsca w Gołębiu. Tu jak popada to kałuże są wprost idealne do oddania się dziecięcej radości taplania się w nich. Przemoczenia do suchej nitki z beztroską radością w oczach dzieci. Niby gumiaczek ubrany na nogi , niby pelerynka przeciwdeszczowa ,ale i tak calusieńkie , mokre , szczęśliwe pociechy z wyrysowanym na twarzy szczęśliwym dzieciństwem. I tu właśnie w tym świecie , jest świat głębokiego wyciszenia i wielkiej sielskości. Tuż za ulicą, tuż za domami. Tu w byłym korycie Wisły. Graniczący z bajkowym światem , świat realny i namacalny, świat będący ucieleśnieniem wszystkich wewnętrznych potrzeb człowieka związanych z przyrodą, matuszką naturą. Świat wielkiej synergii, cudowności poranków z kawą na werandzie, czy zadymionych ogniskiem zachodów słońca. Wieczorów przesiąkniętych koncertem żab i kumaków. Dniem szumiącym wiatrem w młodej posadzonej przez gospodarza brzezinie , falującym iskanym wiatrem stawom wykopanym z takim pietyzmem i celem. Tu na tej ojcowiźnie, na tej kiedyś podmokłej łące , gdzie koszono , pielęgnowano tą ziemię.
Tu od „Górki” , gdzie stała stodoła niegdyś jawił się obraz cudowności zieleni łąk poprzeplatanych i jaskrem, i nawłocią , przytulią , bodziszkami czy wszędobylskim uczepem czy ostrożniem. Dziś tu stojąc widać trud i znój pracy ludzkiej wykonanej przez Gospodarza. Dwa stawy , jeden rybny otoczony miętą tak teraz pięknie kwitnącą, karabieńcem . Grążel na środku ze swoim żółtym kwieciem. Tuż obok węgłowy budynek gospodarczy za nim już tylko sąsiedzi. Bez miedzy, z wielkim za to zaufaniem i szczerością , ogromnym szacunkiem i wiarą w siebie. Doły….łąka pęcznieje na nich niespotykanej urodzie. Woal i sukno swojej piękności roztacza do rowu, który na wiosnę zapełnia się wodą do metra nawet, do tej olszyny, do wierzbiny.Płotu brak, ogrodzenia brak, taka symbioza sąsiedzka w tych czasach tak niespotykana, taka unikalna, taka wybitna i szczera. A przecież tworzą ją ludzie, tak zaufani w sobie, tak pełni życzliwości i wielkiej emaptii. Gospodarz taki jest, wyjątkowy człowiek z wrysowanym uśmiechem na twarzy, nie pozwalający nawet przez sekundę by gość czuł się źle, nieswojo , nietutejszy. Dusza człowiek, o orgomnym darze bycia szczęśliwym i dającym szczęście ba! Promieniujący wielką miłością do ludzi zarażając ich dobrem. Stojąc przy cudownie kwitnących przegorzanach kulistych w swoich fioletach zamkniętych byłem witany jak nie człowiek obcy tylko jak swój. Tak po swojemu, rodzinnie, naturalnie. Uścisnąć dłoń , uśmiechem siebie obdarzyć od początku, poczuć się dobrze tu widziany… Mijając drewniany dom z pięknym zagonkiem kwiecia, pokryty mazurską dachówką , werandą często pełną gości , przyjaciół sąsiadów , zasłuchując się w opowieści jak to dziadek uwielbiał łapać ryby… zacząłem czuć się taki tu stąd, taki gołębski. Po prawo sąsiad w oddali postawił za łąkami też domek. Bliżej potężne wierzby, one zawsze są gdzie woda, zawsze na straży. Tu pilnują uli, zagonka warzywnego, stodoły leciwej sąsiadów. Wprost za pierwszym stawem kącik na badmintona, piaszczyste małe boisko. Blisko brzeziny z już dwoma kozakami, stojącej jak świeca krwawnicy dającej różowego kolorytu temu miejscu. Zamykający basen do pływania z podestem drewnianym i świeżo posadzoną rabatką roślin zielonych daje poczucie miejsca relaksu i wypoczynku. Łódka leżąca przy stawku nadaje marynarskiego smaczku temu światu. Dalej olszyny i prace bobrów nie zawsze chciane przez ludzi, nie zawsze pożądane. Pomyśleć, że tu jak dobrze mróz zetnie to w tym rowie jak woda jest na łyżwach się ślizga. A przecież jeszcze tak niedawno nie było stawów, brzezin, boiska do grania w lotki – były podmokłe łąki koszone często po kostki lub kolana w wodzie. I czy to gorzej ,że teraz jest tak ? Nie! Świat „Dołów” byłby niepełny bez tych stawów, bez brzeziny , bez boiska. Bez tych domów drewnianych , bez tych wspomnień , bez sąsiadów. Bez łąk po lewej i po prawej, bez tych olbrzymów trzymających druty wysokiego napięcia widocznych z oddali, bez tego rowu, bez olszyn i wierzb, bez tych dziesiątków ton kamieni z Pułtuska…Bez werandy, bez grilla, bez ogniska, bez cudownych sąsiadów, znajomych, rodziny, bez startującego i kończącego swoje przygody rowerowe Maćka i pewnie planującą następną… bez Andrzeja to miejsce było by niepełne, mniej piękne, ale mniej soczyste, gdzie ptaki jakby ciszej ćwierkały… lub by ich wcale nie było…