• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Blog o przyrodzie, naturze, śpiewaniu, historii

Kategorie postów

  • aktywność sportowa (13)
  • basonia (1)
  • bobrowniki (4)
  • bochotnica (12)
  • bonow (2)
  • borowa (16)
  • borowina (5)
  • chrząchów (1)
  • chrząchówek (1)
  • ciekawostki (23)
  • cmentarze (21)
  • delegacyjny i podróżniczy splen (5)
  • dęblin (27)
  • drozdówko (1)
  • epidemie (6)
  • filozofia (68)
  • gołąb (5)
  • góra puławska (3)
  • historia (132)
  • jaroszyn (1)
  • józefów (1)
  • karczmiska (1)
  • kleszczówka (1)
  • końskowola (7)
  • kurów (1)
  • Łęka (1)
  • maciejowice (1)
  • matygi (4)
  • młyny i wiatraki (25)
  • mosty i przeprawy (3)
  • nieciecz (1)
  • obłapy (1)
  • opatkowice (1)
  • osmolice (1)
  • parchatka (8)
  • piskory (1)
  • podzamcze (1)
  • pożó (8)
  • przyroda (46)
  • puławy (50)
  • rodzinne strony (55)
  • rudy (4)
  • sieciechów (3)
  • sielce (1)
  • skoki (6)
  • skowieszyn (7)
  • smaki ryb w puławach (2)
  • spiew (12)
  • starowice (1)
  • technika (5)
  • trzcianki (1)
  • wąwolnica (1)
  • wieprz (2)
  • wierzchoniów (1)
  • wieże wodne- ciśnień (7)
  • wisła (8)
  • witoszyn (1)
  • włostowice (2)
  • wojciechów (2)
  • wolka nowodworska (1)
  • wólka gołebska (6)
  • wskaźniki artyleryjskie (1)
  • wyznania religijne (18)
  • zbędowice (2)
  • ziemia szczecinecka (1)
  • Życie (56)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Bez kategorii
    • Blog o własnej wędlinach....
  • Bieganie inie tylko
    • Maratończyk i jego przemyślenia
  • Historia
    • Fortyfikacje
    • I WŚ Puławy
    • Interaktywne stare mapy
    • O cmentarzach , dworkach
  • Historia lokalna
    • Dawne Puławy
    • I Wojna Światowa
    • Kompendium wiedzy o Gołębiu
    • Poznaj Lublin
    • Skoki i Borowa
    • Świetny blog o historii regionu
    • Wszystko o Sieciechowie
    • Wyjdź z pociągu
    • Zabytki, zaułki, zakątki ...
  • proces technologiczny
    • Procesy technologiczne
  • Przyroda
    • Blog leśniczego

Kategoria

Filozofia

< 1 2 3 4 5 6 7 >

Czas...

 

Tydzień za tygodniem. A wcześniej i dzień za dniem. Godzina a godziną. Minuta przegania minutę.Ktoś kiedyś ustalił ten czas i on podle i nieuchronnie dla nas zasuwa do przodu. Ciśnie między naszymi sprawami, miłościami ,tragediami , czy radością. Jesteśmy mu zupełnie obojętni. My i cały świat ,ba! Wszechświat. Niby wielki Wybuch rozpoczął to ciągłe cykanie tych posuwających się miarodajnie ściennych zegarów. Kiedyś szpan był taki mieć z kukułką na naciągane szyszki .Później era kwarcowych czasomierzy. Na komunię w latach 80 szczytem był Casio, Saturn, czy Montana. Gdzieś odpalono cezowe . Ale to przeca nowości. Kiedyś słoneczny, wodny, piaskowy. W długim średniowieczu dołożyliśmy sekundową wskazówkę. Tak, by już liczyć każdą sekundę. Nie minutę, nie godzinę, nie dzień,czy tydzień. Ma nas w sidłach. Nie pozwala na wolność. Czas jest niewrażliwy na cierpienie,na pieniądze. Ma swój tor i swoje bicie. Mówi się ,że leczy rany. On nie , tylko nasze jednokrotne życie daje nam tą szansę, by zaistniało coś nowego,pięknego,innego.Żyjemy w wygodnym świecie,pełnym usprawnień , pokłonu dla człowieka. Mimo to mamy coraz mniej czasu. Co się dzieje? Dlaczego? Przecież większość spraw załatwimy mobilnie! Umówimy się do lekarza, zrobimy przelew,czy zapiszemy się do lekarza. Tylko obsługując aplikację w telefonie. To czemu mamy go mało? Czemu narzekamy na jego brak, czemu gonimy na drogach ? gdzie się spieszymy? Czemu znów ten czas jest od nas lepszy, wyższy i ma nas w garści? Jakbyśmy mogli choć trochę go dostosować pod siebie, by nam był przydatny i służył. By miał jakieś limity,był uzależniony od naszego kliknięcia, czy woli. Lecz on jest poza naszym całym byciem, nieprzekupny, jednorodny, swoisty i płynący do przodu.
Każdy ma swój czas – mówi się . To nieprawda. Czas nie jest niczyją własnością. My tylko możemy przeżywać, cierpieć, radować się w jego jakimś ułamku nieskończoności. Ale on na nas nigdy nie spojrzy, nie przytuli,nie zrobi nic dla nas dobrego,czy złego. Będzie zimny,sztywny, nieubłagany. I po dzieciach swoich czas ja poznaję. Po zdjęciach, po bolących kościach i chorobach chwytających gdzieś mnie. Po ciężkim wstawaniu z rana z łóżka, po senności o 20. Zrozumiałem ,że nie gramy do jednej bramki. On to świat ,a świat to on. Wszystko go potrzebuje i wymaga. Bez niego nie ma nic i nic się nie stanie.
Dlatego krocząc obok niego cieszmy się każdą chwilą. Bo ona za sekundę stanie się historią….

30 lipca 2023   Dodaj komentarz
filozofia  

Kwaśne....

 

 

Ten kto miał krowę -przeżył.

 

Kiedyś nie było gospodarstwa by krowy nie było. To ona utrzymywała całą rodzinę na wsi w skromnym ,ale przyzwoitym życiu. Można wyczytać z wielu książek, posłuchać wielu ludzi ,którzy opowiadali te czasy z krową związane. Ta krowa dawała mleko a mleko dawało źródło utrzymania. Masło śmietana ,czy twarogi były sprzedawane na targu tu w Forsztadzie, czy Puławach. Serwatka była dla reszty, no niekiedy maślanka. Ta krowa była bezcenna , dawała życie całej rodzinie i awans na zapałki, cukier ,czy naftę. Opisywali tak życie w Bonowie, czy Gołębiu, Zagórkach czy Bochotnicy. Wszędzie ten sam ton, ta sama nuta , wszędzie ta krowa była ważna jak nie arcy ważna. Patrząc na ten świat wsi puławskiej ziemi aż toczy się łza ,że nie tylko pory roku wyznaczały bicie zycia na wsi,dzwony w Bobrownikach bijące na ranną modlitwę, ale i niebywała opieka nad bydłem w gospodarstwie dawało nadzieję na jutro. Jakże niepewne i na słabej nici utkane. Placek na serwatce, do tego jakaś kasza,pewnie jęczmienna, może jajecznia niekiedy. Nie mogę sobie wyobrazić tego smaku biedy i walki o jutro. O wypas krów w lesie ,czy przy Wiślanych łęgach, o suszach mimo modlitw do Nepomucna, o ten nieurodzaj na słabych piachach bonowskich. Pamiętam zatem dobrze swoją młodość lat 80 . Krowę u dziadka. Łaciata ! Krasula jak malowana. Rogi miała tak zakręcone ,że dziadek piłką podcinał by jej do łba nie wlazły. Pękata była pamiętam. W oborze z kobyłą się chowała. Kobyła jak dla przyzwoitości stajni nie miała, ale w jednym rzędzie z krową łaciatą, świniakami dwoma żyła i była. Jak dziś pomagała wtenczas w sianokosach ,ciągnąc wóz drabiniasty wyschniętego pachnącego łąką i ziołami...pamiętam. A krowa była cenna u dziadka. Choć wieś już nie wymagała życia z roli, to w bańkach mleko dziadek na rowerze Ruski woził rano do skupu.Pamiętam te bańki ,takie zamykane trudno. Koło obory był parnik. Każdy wie co to za ustrojstwo. Tu parowało się ziemniaki dajmy na to dla kur ,czy kaczek ze śrutą zmieszane. Ziemniaki parowane były pyszne i dla chrumkających świnek, dla mnie z kapką soli ,czy mleka kwaśnego. Ale najprzedniej smakowały na jesień buraczki czerwone parowane. To była uczta dla zmysłów, skórka lekko odchodziła i zostawał sam burak ze mną i zatapiałem swoje zęby i wymiary w tym buraku. Jakże on smakował...taki przaśny, uparowany w parniku ...a taki delicjus , taka celebracja pracy na roli wielka. Wracając w tym pomieszczeniu z parnikiem , była kadź. W tej kadzi codziennie dziadek dolewał ze swej studni wodę. Zawsze głowę mi zaprzątało – po kiego czorta. I kiedyś będąc świadkiem udoju do wiadra , później do bańki mleka dziadek niósł ją do tej kadzi pełnej zimnej studziennej wody. Chłodził... a mleko z udoju było pyszne , na garczek emaliowany często dziadek mi mleka zdoił aż się pieniło. I to ciepłe mleko przy tej krasuli pijałem ze smakiem. Kot był zawsze na dojenie ,zawsze i mu w miseczkę łataną coś kapło... Krowa wiedziała kiedy jej trzeba było mleka odjąć...ryczała na gospodarza a on wiedział co i jak. Tak się ten świat kręcił. Nadwyżkę dziadzio woził na skup , w domu zostawiał ile trzeba. I te zupy i placki na serwatce były. Słuchajcie. W niedzielę po mszy zawsze szliśmy do dziadków.Babcia miała stalową , dobrze już zaczernioną patelnię. Obok szmatkę zatopioną w smalec.Śmietanę swoją , taką kwaśną bardzo ze smakiem kwaśnego mleka. Miała swoje masło. Smażyła placki na serwatce i sodzie na tej patelni, obok nożyk ,masło, miska emaliowa dla mnie. W niej już śmietana z cukrem była i te placki rwałem w rękach i do tej śmietany wrzucałem. Czekałem jak przejdą się wspólnie i zatapiałem łyżkę za łyżkę ,zajadając się tym smakiem wschodu. Tatuś mój wolał placka gorącego z masłem zajadać.... co to były za czasy... dziadków już dawno nie ma a wspomnienia żywe. Krowy już dawno nie ma a obycie zostało.

 

 Dostałem od kolegi z pracy litr mleka od krowy.... Natychmiast wlałem w garczek gliniany...ściereczką przykryłem... będzie zsiadłe i śmietana jakiej smaki nie ma w sklepach ....

 

26 czerwca 2022   Dodaj komentarz
Życie   filozofia   rodzinne strony  

Epitafium krzyża....mojego

 

 

Mija większa cisza...nabieram w siebie grudniowe powietrze. Oddech zaranny jak zawsze pełny nadziei na dobry dzień. Cisza o przedświcie aż prowokuje do myśli wielu. Czuję miarowe bicie serca, uderzenie za uderzeniem..bach,bach...Dawno me zmysły i ja nie byłem na odludziu ludzi pełnych. Dawno nie zatapiałem się we mgłę grudniowego zaranka. Szarawego niczym z paździerza dnia. Tego przesiąkniętego zwiędłym liściem lip, tego zieminstego zapachu pod nogami, tej niewymownej ciszy jaka się roztacza. Czuję w sobie wolno płynącą posokę a  nią moje myśli.Czuję odchodzące mary nocy kłębiące się w orkanach wstającego dnia. Opadła kropla wody życiodajnej na mnie, rosząc me lico,trzeźwiąc moje wpół obudzone ciało i krzyczącą duszę. Jestem u celu..nabieram znów głębokiego oddechu człowieczego znoju, zaciągam się nachalnie samotnym porankiem w zaranku. Dziś sam na sam z sobą. Syn gości w przedszkolu z zadowoleniem  ja w oczekiwaniu na oddanie kropli siebie dla innych gaszę myśli i motor samochodu. Wypełnione nadzieją potrzeby i poszukiwania wiedziałem , gdzie mnie zawiedzie. Tu bywam rzadko. Tu jak jestem to tylko jak dziś sam na sam. Tu w sanktuarium przaśnego ranka i krzaków. Tu,w złocie ozłoconym,diamencie diamentu arrasie. Tu przy tym zmurszałym krzyżu.Tu...oddycham miarowo, gdzieś na boku kropla spływa mi po policzku, drenując już nie młode me lico. Zacinam okiem na nią, bruzdy się pojawiają na twarzy ..no zmarszczki znaczy bardziej...z chłodem kropli chłód ranka a  tym chłodem nawleka się myśli kłęby całe. W ciszy stoję przy tym krzyżu, patrzymy na siebie, rozumiemy się bez słów. Nie potrzebuję złota bazylik, przepychu Lichenia, czy Jasnej Góry spleenu. Tu mam wszystko,zamknięte w tym rozpadającym się krzyżu. Całą wiarę moją,całe chrześcijaństwo, cały wymiar...Tu na tym lipowym zagonku zbitych belek razem wydobywa się o poranku najpiękniejsze wołanie ciche do mnie.Trafiające, przenikające, moje....Same myśli z duszy rozmawiają, niekiedy i krzyczą i niekiedy płaczą. Tu ten krzyż ,gdzie tysiące stóp ludzkich pod nim było, gdzie kolana czuły siłę i moc tej ziemi. Tu gdzie łzy szczęścia i radości zbiegały się z żalem i żałością. Z wyrzutem i oskarżeniem. Z dziękczynnym światem i żałobnym kieratem. Tu ,gdzie choć skinienie głowy wędrowca ,choć uchylenie czapki kupca, czy Zdrowaś Mario włościanki idącej do wsi pobliskiej. To tupot małych nóżek taplających się w kałużach po lipcowej burzy. To tumult piachu wzniecony przez  rozpędzone niegdyś konie. Czuję ten świat, czuję tą więź...dziś w mglistym grudniu tuż przy corocznych świętach...zatrzymałem się przy największej bazylice wiary, najpiękniejszym sanktuarium, najbardziej ozłoconej świątyni świata....tak tu...przy Wiśle...w krzakach. Cicho i w pokorze stoi, nie krzyczy, nie ma trzech wież, czy nie mierzy metrów wielu... Skromny w krzakach a jak złoto całego świata, jak soczewka skupiająca naszej wiary fundament... bez cudów i cudownych uzdrowień...taki przaśny przy drodze... Zabiera go czas a zwieńczenie krucyfiksu pewnie niedługo opadnie na ziemię...tą ziemię... przy nim dziś byłem odwiedziłem, oddychałem...tu biło me serce..dusza się wygadała....ile mogła...zaznałem ukojenia czasu nie licząc..wiedziałem ,że czas oddać coś z siebie dla innych....kilka kropel krwi...honorowo... Oddając krew miałem w głowie ranny krzyż....tak...to dla mnie najwyższy w pokorze wymiar mej wiary....

 

21 grudnia 2021   Dodaj komentarz
Życie   filozofia   wyznania religijne   dęblin   krzyż głuszec religia wiara  

Nie zawsze lubiłem historię....

Nie zawsze lubiłem historię....

 

Nie zawsze lubiłem historię. Ta ze szkoły podstawowej jak za mgłą była. W oparach dogasającej komuny wykładana średnio i książkowo. W średniej na Łopuskiego w Kołobrzegu była pyszna i pełna geniuszu prowadzącego. To wice dyrektor lekko łysawy już, z niesamowitym animuszem i pasją o tej historii opowiadał. To był nie tylko jego flagowy przedmiot, ale jego pasja, jego życie. To On już głośno nam prawił tuż po Przełomie o Smoleńsku, Katyniu. O historii zakazanej, o tym 17 września z właściwą narracją. Co w tym człowieku się dusiło, tym pasjonacie i wielkim graczu lat dawnych jak musiał milczeć w latach 80 tych i szybko przechodzić do tego jaki Hitler był zły. Ile zatopił w swojej żądzy miliony istnień. Takich krwawych katów wielu...czy to Stalin w Rosji, Gowon w Nigerii, Pot w Kambodży, Pasha w Turcji, Tojo w Japonii, czy w Belgii Leopold I. Nie mogą się nawet mierzyć z Timurem w Azji Środkowej, czy Zedung w Chinach...78 milionów istnień. ciach...

Ale to Adolf był tym złym, tylko...Stalin z nim walczył ...tak od 41 roku dopiero...Uciekł do swojej willi i tydzień nie mógł nic powiedzieć. Prędzej kułaków i wielkie głody wprowadzając. Ten historyk z mojego technikum był moim katalizatorem, takim iskrownikiem, takim drogowskazem zasypanym na lata całe. Bo później mój świat inżyniera, młodego ojca, informatyka nie był bliski historii, tradycji, tożsamości... Wypadło lat naście, gdzie życie w nowym świecie kapitalizmu zachwycało co dnia, co godzinę. Gdzie już żetony na budki telefoniczne zamieniały się na karty magnetyczne i chipowe. Gdzie nagle te niebieskie muszelki znikły z naszego świata.

Żelazna kurtyna upadła. Nadzieja znów wstawała z kolan. Wraz z nią dorastała moja dorosłość.To czas bycia już nabrzmiałym dzieckiem lub szczupłą młodzieżą. To czas wyzwań nam nieznanych, to czas naszych gównarskich nadziei na lesze jutro. To czas, gdy już na wsie niezajeżdżały samochody skupujące butelki i makulaturę, to czas, gdzie pojawiały się zagranicznesamochody ferujące niesamowite nowości z DDR. Każdy miał chęć na soczek w słomce? Nabatonik typu Mars? Za każde pieniądze, opici saturatorem i często niedziałającymi nabojamiCO2 w wodzie sodowej produkcji. Mającej w nosie ni jakie etykiety, wędlinę swojej roboty iurobienie się po łokcie na polu. Pokazano nam, że ten świat jest do zmiany. Nie musi taki być.Setki lat tradycji, ojcowizny, pługów tysiące raniących ziemię, Aniele Boże odmawianych postokroć, bolących kolan pod krzyżem codzienności, dziadów trudu wojen wielu można odłożyćna bok. Można mieć tylko pieniądze a świat zaczynał pozornie klękać do naszych stóp. To jużnie na korbę telefon, tylko mieszczący się w garści skumulowana ludzka chęć posiadaniawszystkiego w jednym, to już nie przydział co państwo dało, to już wybór jaki my chcemy. Tonie kolejki do świata, tylko świat stanął w kolejce do nas. Nie zauważyliśmy jedynie, że naspochłonął tym zachodem, konsumpcjonizmu zwyrodnieniem. Nie pytał nas o zdanie wchłonął,ale zachował pozory i ciągle udając poddanego nas pyta? O to i tamto. Głupio odpowiadamymu sądząc, że to nasza powinność. Świat bez nas zupełnie sobie poradzi. Nie mamy żadnegowpływu na to, czy słońce wstanie, czy na pasku telewizji rządowej pojawi się kolejny stekbzdur, czy na to, że ziemia się zakręci poraz kolejny. Nie mamy wpływu na to, że światła sięzapalą o wyznaczonych godzinach, na to czy nasi koledzy czy koleżanki będą w pracy czy nie.Na to, czy kawa kupiona w sklepie będzie pyszna, czy podła. Na to czy ktoś się urodzi, czy ktośwywiesi pod kościołem nekrolog.Gdzie pierwsza wtyczka RJ-45 uczelniana dała nam w Polsce dostęp do czego nierozumieliśmy. Wybuchła z opóźnieniem wielka rewolucja informatyzacja. Tak bardzowówczas poddana człowiekowi. Proste algorytmy, bitowe paczki danych niewielkie niosłynasze wyobrażenie o lepszym, łatwiejszym, prostszym i samoregulującym się świece. To jużnie szpulowy UNITRA magnetofon, to już wyrafinowany Kasprzak na tranzystorach, to już niewysiłkowo oglądany czarno biały program 1 TV, to już odtwarzacze i wideo dające możliwościwyboru i poczucia lepszego stanu swojego. A komputery? maszyny do pisania o archaicznychalgorytmach, kilku bitową grafiką o podzespołach teraz już oglądanych w muzeachinformatyzacji. Jednak było coś już złowrogiego w tym – były to komputery PERSONAL.Osobiste, własne. Jak samochód czy radio, jak kawałek ogródka czy zapłocia kwietnika. Jakkawałek chleba czy garść cukru. Przyjęliśmy choć nie rozumieliśmy co. Nie rozbieraliśmy jakwłasny ciągnik, jak SHL wujka. Jak prodiż. Zaglądaliśmy nieśmiało w środek by za chwilęzamknąć masywną stalową osłonę. Drzemiący świat niekiedy pohukiwał i jakieś dźwiękiwydawał, lampki się paliły różne a na kineskopie jawiły się takie nowe, że trudno byłopowstrzymać zachwyt i radość. Radość i zachwyt czegoś czego już nie rozumieliśmy. Ktośmówił to taka maszyna do pisania, no ale nie drukowała nic sama z siebie, taki łatwy do pisania– pisak. Pamiętam TAG pierwszy DOS’owy edytor tekstu. A co najważniejsze był to strzałprosto w nasze społeczeństwo. Choć o tym wiedzieć nie mogliśmy. Algorytmy uczące, ni jakiestawało się ładne i szybkie. Zapanował wyścig o szybsze przetwarzanie danych. Powstałyedytory programowania, całe języki by zaprogramować model funkcjonowania potrzebnychdla nas wartości. Koniec lat 90 zamyka po mału nas w coraz to szybsze PERSONAL komputery, coraz częściej na placach zabaw i podwórkach gościł wiatr i przemijającanieprzeżyta młodość. Dotykaliśmy nowego w zaciszu domu, co chwile dokarmiający nas światdostarczał coraz to nowych grajek, możliwości naszego zniewolenia w AI. Od błahych jak grykomputerowe, poprzez tworzenie muzyki, grafik wszelakich, programów czy wolnego idługotrwałego wtenczas wgrywającego się Internetu. Udomowienie komutowanego połączeniaze światem na szybkości 56 kilobit per sekunda był cichym wstrzyknięciem w naszą tradycję,pokoleń wielu, zwarcia i życia społecznego wirusem. Już nic nie było oczywiste. Czy to mydecydujemy o naszym wirtualnym życiu, czy to niezgodne dwa bity danych wyrzucą nas z życiafizycznego i wirtualnego. Zaczęliśmy się pojawiać w sieci w swoim drugim życiu. Tymlepszym zapewne, tym bardziej idealnym, tym przypudrowanym, gdzie tak łatwo coś dodać icoś skasować. Coś ulepszyć czy coś zniszczyć.Doszliśmy jednak bardzo szybko do tego, że można bardzo łatwo kogoś zniszczyć. Ten światwirtualny jaki znamy, a znamy jego powierzchowną powłokę. Ot błonkę, która skuteczniezakrywa ogromne mechanizmy działania banków ich liczb pierwszych. Wielkich tera (czy peta)flopowych czy już kubitowych serwerów rejestrujących każdego wszędzie i na wszystkichwymiarach. Niby ma to ułatwić, ale już nie jesteśmy w stanie bez AI żyć. Ona natomiast beznas a i owszem. Co zostało stworzone przez umysł ludzki, stało się samouczącą się sieciąpołączonych milionów algorytmów, sztucznych sieci neuronowych. My ją karmimy danymi,dajemy jej się ciągle uczyć. Przykładów można mnożyć.Telefon komórkowy o wielkiej mocy przetwarzana połączony w sieci GSM w sieciLTE czy szybsze to mały trybik niezmiernie ważny dla samo uczenia się AI. Rozmawiamy zAsystentem Google, czy Shiri. Wprowadzamy adresy w nawigacji podając miejsca, gdziebyliśmy i gdzie jesteśmy. Pod hasłem doskonalenia usług w telefonie masa danych wypływa zniego. Skąd my wiemy, że tak nie jest? Nie wiemy, bo poznaliśmy i zaadaptowaliśmy się doobsługi jego i jego funkcji nie rozumiejąc ich działania i funkcjonowania algorytmów, tychszpiegowskich też. Zachwycamy się jak aplikacja Google rozpoznaje nam miejsca, gdzie byłozrobione zdjęcie, podziwiamy Shazam, który rozpoznaje właśnie słuchaną muzykę. Czyprogramy do identyfikacji w realu roślin, zwierząt…. Nie zastanawiamy się nad tym, co jeszczepotrafi ten wirtualny świat. Właśnie to! im więcej mu pokarzemy, opowiemy, dostarczymydanych tym bardziej stanie się autonomiczny. I firmy SF, które już stają się góra sensacyjnyminiż futurystycznymi będą normalnością w naszym dniu. Sami wyznaczyliśmy sobie standardy.Już prac zaliczeniowych, dyplomowych nie piszemy odręcznie, nie mówiąc o doktoracie. Każąnam używać konkretnego edytora, czcionki, kroju. Cofając nasze manualne zdolności pisanado szkoły podstawowej. Nie musimy się spotykać na polu czy dworze. Wystarczy wygodnakanapa jakiś komunikator. Ba! Jak ktoś ma pieniądze to i hologram prześle jako żywo. Niemusimy iść do banku, kilka kliknięć i już po przelewie.

I po latach dawnych, przed 40 setką przyszedł czas na samo chęć poznania historii. Tej tu, nie mojej, bo Puławskiej, dęblińskiej, Bochotnickiej, Parchackiej, Skowieszyńskiej. Tak z niczego, tak dla siebie. Cieszę się, że ktoś chce ze mną porozmawiać, że ja mogę z ekspertami rozmawiać, regionalistami i historykami...Mam tylko nieodparte wrażenie, że my już wszystko wiemy i znamy...już nic nam przypominać nie trzeba…Tylko ten cały regał na kilku półkach książek bardzo regionalnych mówi co innego. Kolejne genialne lokalne pozycje historii tego zakątka Lubelszczyzny już nie mieszczą się w nim...znak, że chyba coraz więcej poznajemy i się uczymy o tym świecie…warto ucha przystawić...na Puławską ziemię, Dęblińską ziemię...i inne ziemie...ja przykładam….

 

18 października 2021   Komentarze (1)
filozofia  

Burgundowe połoniny Parchackie i Bochotnickie...

 

Spalone burgundem i bursztynem Beskidzkie Połoniny, gdzieś w głowie od razu SDM, czy KSU. Jedne z wielu połonin w kraju, lecz chyba najbardziej pokochane tu na Lubelszczyźnie. Pachą smagany wiatrem chłodem, ciskają często śniegami pierwszymi...lecz kochają je obieżyświaty mocno.. Ja połonin nie potrzebuję i tych bieszczadzkich i innych. Mam świat burgundów i bursztynów, palących złotem i miedzią ...Uciekamy daleko od miejsca bycia, zostawiając w nich nasze problemy i troski. Każdy km dalej daje jakąś nieopisaną lekkość w duszy i umyśle. Majaczące miraże naszych siedlisk ledwo dostrzegalnych zza lusterka  gasi w nas poczucie obowiązku, takiej tyrady sprostania wszelkiemu co nas tyczyło. Szarady życiowych normalności, od zawiezienia dzieciaka do przedszkola, wjazdu na godin wiele do pracy, czy uprania skarpet na rano. Torby zapakowane niezbędnym asortymentem, kawa w termosie i byle dalej. Mamy te kilka dni resetu ,gdzieś daleko , byle dalej. Może znana Białka ? Czy Cieplice? Może Sopot? Czy Kołobrzeg? A być może Czaplinek?, czy może Drawsko?  … nie ważne byle dalej. Odetchnąć innym wstającym dniem z dala od tego ponurego badziewnego często bytu. A ja też bym chciał, też bym się zatopił znów w Hucie Nowej wierzchowinach Cisowsko-Orłowskich ,Zamczysku przy Widełkach, gdzieś w Ocisękach pizzę pyszną zjadł. W Daleszycach na szlaku partyzantom i generałowi Hauke pochylił czoła. W Rakowie na ryku zakupił szczypkę i na klasztor spojrzał znów.Czy pod Łagowem w barze Leśnym na pięknej ceracie zjadł wyśmienitego śledzia z cebulką, czy placka po węgiersku. Na Łyścu posmakował klasztornej kwaśnicy, czy na Bodzentynie postawił kamyk na mecewie....Lecz nie dane mi jest i może za wa lata znów zacznę peregrynację po moich kochanych do końca Świętokrzyskich szlakach. 

Lecz tu pod nosem ,palone zbocza wierzchowin się prężą już od końcówki Puław. Już ulica Niezapominajki na swoim zwięczeniu gaśnie w palonych klonowych liściach. Już się pręży świat lasu na wąwozach, już im bliżej Parchatki wstające i coraz wyższe te wierzchowiny. Prężą się niebywale na jej lewym od drogi majestacie. Już smak czuć ziemistość jesieni. Gdzieś na wysokości   początku Parchatki pali się niebywale berberys i na swych strąkach ma genialne jagody, wyżej niczym damy w koronie graby i wiązy się dogaszają. Swoją już bladą zielonością i szkarłatnym odcieniem przyzywają zimę, tą srogą,tą nieuniknioną. Jesion już pobladł mocno i jak orzech włosi oddaje ostatni oddech swej zieloności. Gdzieś obwisły liść zżółkły i beżowy zwiewa niedzielny wiaterek. Przy nim brzoza i to nie jedna swojej biało,czarnej postaci fason trzyma dobrze, gdzieś tracąc liść mały, dąb czerwony napełnia świat blisko niego swym szkarłatem i karmazynem. Widok zapiera dech na długo, zrywam oko z wierzchowin i obok drogi chodnik ...jest po tragedii kolejnej...w bólach wywalczony w sołectwie...dalej ławka pusta....szkoda ...może jak na powrocie może Ania będzie siedziała na niej. Gdzieś majaczą już dobrze widoczne parchackie 3 krzyże...dziś jadę dalej...mój pasażer lat 3 zna tą trasę. Przemierzaną nie raz, setki razy. Te szlaki na Pietrową Górę,na Losek, na Tarasy...tyle razy przemierzane....dziś chcę mu pokazać  piękno kamieniołomu. Lecimy wśród zakrętów wiślanego bytu. Bochotnica  znak mijamy. Łapię mocny oddech i czuję radość, taką w sobie znaną. Wiem, znam to miejsce. Boże jak Tu dawno nie byłem. Koło Groty śmigam,szkołę z 1938 zostawiam, Zamłynie i jego piękny asfalt i chodnik.Tartak ,droga na Zbędowice...upadający w oczach młyn. Tu kotków kilka się afiszuje, miałczy przy młynie. My z młodym oddychamy Bystrą całym sobą. Boże jak nam  tego brakowało, czemu nas znów Tu nie było ! No czemu...moja wina,ojca już łysawego z brzuchem. Bucha Bystra na nas , prycha koń obok. Gdzieś na ulicy młode dziewczyny sobie opowiadają swój świat idąc do Biedronki. Ja młodego na barana biorę i idziemy w jeden z kilku wyłomów poboru kamienia. Ścieżka wydeptana mocno mijam wyżpin , głóg, i co ciekawe oset kwitnący. I tak się ugiąłem nad tym geniuszem tego miejsca  poraz kolejny. Za kanałem młyńskim bilony dom byłych młynarzy , droga na Wierzchoniów przy Szelągowej Górze,a na lewo do kur ,kaczek, na tartak, na drogę do Zbędowic, na szlak niebieski. Dym z każdej chałupy się zacząć ścielić. Czuć było paloną sośninę czy grabinę, gdzieś zaszczekał azor... my przy wejściu do jaskini, gdzie kwitnie jeszcze, miałczący kot...Czas na nas ,znów w tym świcie geniuszu jesieni zamkniętej....Młody zapięty w pasy patrzał się nad oddalającym się światem śp E.Piwowarka...czująć z nim wieź i pomost Bochtnicki...te nasze pogawędki we troje pod balkonem....

18 października 2021   Dodaj komentarz
bochotnica   parchatka   Życie   przyroda   filozofia  

Bulgoczący paprykowy świat wspomnień

Twarz już przysiwiałego murzyna na etykiecie w pomarańczu zatopionej. Pamiętam jak na początku lat 90 w SAMach pojawił się nowy niespotykany produkt. Gotowy sos do jedzenia. Smak już nie pamiętam.Uncle Ben's . Na nasze wujaszek Ben. Z ryżem saki ostro-kwaśne oferował. Ryż znałem wujaszka nie. Patrzyłem z boku i z obawą z czym to się jada. Obok rozgościł się Knorr z jego Fix-em chińskim. A przecież była znana co najwyżej kostka z Winiar , ta drobiowa czy wołowa. Gasząca studenckie podniebienie lat 90 wczesnych w koszalińskim skrawku żakowskim. Tu nie było filozofii, odłamywało się kawałek kostki ,zalewało wrzątkiem ,bełtało do rozpuszczenia. Ten chemiczno – tajemniczy zapach zaczynał unosić się na kuchni. Smak ..coż nikt nie wybrzydzał . Do tego parówkowa i kawałek bułki z Podlaskim. Obiad idealny.  Tu zrodziła się potrzeba narodu by takie szybkie zupki , ww smaku miałkie,ale strawne na rynku wdrażać. Pamiętam barszcz czerwony instant z Winiar ,czy Knora. Jak nasi kopacze przed mistrzostwami kopanymi zachwalali i zajadali się kubkami grochowej ,czy cebulowej knorra. Wystarczył wrzątek ,kawałek kubeczka i ta saszetka. Sypał się z niej proszek a rozbełtane z wodą nabierało gęstości i smaku. Gdzie tam do pomidorowej ,czy grochowej...ale coś miało w sobie. Przewagę szybkości robienia. O już nie trzeba było grochu moczyć, żeberek kupić ,okopowych, garów i warzenia godzinami. Tu sruu zerwać górę saszetki,dostać się do wrzątku i zalać. Mieszać minutę i mieć. Jak panisko ,do ręki drugiej kawałek podwawelskiej i wrocławskiej bułki. Mieć świat u stóp...choć na chwilę.... To już te czasy ,gdzie wujaszek Ben podpowiadał. Ryż i leczo. Co to leczo do licha. Uczyłem się na studiach o gulaszu,ragu ,ale leczo? Ki diabeł. Tuż po przełomie systemów to nie było znane wcale. Gdzieś ktoś robił sosy takie z pomidora LIMO okraszając papryką białą „sopel” z foliaka. Dawał kury trochę, groszku. Takie pierwotne smaki lecza. Później pod koniec lat 90 przyszła nauka ,co to za diabeł. Okazało się ,że pod tą nazwą można zawszeć każdy gulasz pod warunkiem ,że ma masę papryki i pomidora. Ciut cukinii czy kabaczka ,cebuli zdrowie i mięska kawałek ...lub bez.To bez nie bez przyczyny. Okazuje się ,że jak dasz trochę czosnku i kuku lub soczewicy,soi to i mięsiwo zbędne. Tak powstało danie ,co w nazwie ma leczo a jest polskim wezwaniem do gulaszu z warzyw. Takich nie okopowych raczej. Sypnięte lekko rozmarynem, estragonem ,czy bazylią nabierało nowego oblicza. Koniec lat 90 i zajadałem się na dogasających studiach słoikami tego frykasa. Z ryżem od wujaszka, czy pęczakiem, czy  gryczaką! Nawet z ziemniakiem wchodziło. Miało w sobie smak paprykowego świata....Jak wyszło za rzadkie to była zupa a'la węgierska ..bezmięsna. I pamiętam z domu słoików mrowie...tu bigos, tu gołąbki i to leczo się znajdywało. A plecak bez stelaża ważył pod 70 kg...na taborku w kuchni kładziony ..jak kiedyś bratowy ...ja za kucki ,za szelki w kucku i do góry. Żyły wychodziły ,ale wiedziałem ,że to plecak na studia ...na miesiąc życia. Mama uwijała się najpierw dla brata,później siostry i na końcu mnie ...słoiki wkładała smakołyków mrowie. Bym w Koszalinie na Mechanicznym miał co jeść. Teraz to doceniam, tak bardzo,że aż w dołku ściska!

To poświęcenie rodziców do końca,bez barier ,bez zahamowań dla dzieci....Coś już jako tato 2 dzieci i 42 latek wiem.Zaczynam co dzień chylić czoła przed rodzicami co dzień doceniając ich poświęcenie dla dzieci...

Dziś w garze bulgoce jak dawniej kawałek papryki czerwonej, cebuli ,trochę oberżyny, pomidora i ostrej papryczki...do tego pęczak ...tak ten jęczmienny.... ten zapach studenckich lat i młodości życia bije w mym domu cały czas....polecam...

24 września 2021   Dodaj komentarz
Życie   rodzinne strony   filozofia   leczo studia dom papryka  

Agrestu na Niwie smak...

 

Jeszcze niedojrzały.. jeszcze kwaśny ..dobiega mnie głos ulubionego pana starszego z balkonu. To człowiek serce Górnej Niwy. Broda i wąsy już razem od dawna. Ten szczery jego uśmiech  i ta niesamowita serdeczność ,empatia i altruizm w każdym centymetrze jego świata wymiarów.Młody w niego zapatrzony niesamowicie! Pamiętam ich pierwsze spotkanie ze 1,5 roku temu. Tu przy gołębiach na Roweckiego . Cichaczem karmiłem dłońmi Antosia gołębie a pan Starszy podszedł do nas , w sumie do syna i uderzyła w nas jego genialna anielskość. Mimo kilku słów ,cudowność człeka w wieku słusznym z sercem przepełnionym empatią i człowieczeństwem. Tak Go zapamiętałem i jak się niekiedy mijaliśmy to zawsze mu Dzień Dobry i skinienie dałem , tyle choć mogłem i mogę. Obdarza każdego spotkanego swoją wiarą w lepszego człowieka, w lepsze ja , w lepszy uśmiech , spojrzenie, tchnienie brwi, czy kąciki ust pełne normalności w tych czasach. Dziś z balkonu epatował swoją miłością do bliskich. A syn i ja wpatrzony w Niego i jego rozmowy o…kwaśnym i niedojrzałym i  tym jak się znamy, jak zna synka mego ,jak mijane rogi nasze się zbiegały i biegną ,gdzieś krzyżując. Ale ja wyciszyłem Tu i Teraz na moment okiem prawym łapiąc syna biegania po chodniku co chwilę ….zatracałem się w domu rodzinnym i dziadkowym sadzie.

Widząc Pana gasłem natenczas wyłaniając ze swojej pamięci nasz ogród, dziadkowy sad. Uderzyły lata 80-90 we mnie, jak w czerwcowy dzień kroki na ogrodzie w domu rodzinnym czyniłem. Gdzie krzaki porzeczki się puszyły, gdzie wiśnia zielonym owocem jeszcze była, gdzie pięknie na kremowo kwitły ziemniaki. Gdzie całe zagony  buraczka czerwonego – botwinki rosły, kopru naręcza czy marchwi łęcin padół. Szedłem do niego – do zapomnianego , do mniej lubianego, takiego biednego brata przed lecia owocu. Tu już arbuzy w krasie, truskawki zawisłe na krzaczkach. A mnie ten agrest ciągnął do siebie. Ciągnął nie tylko mnie …kocham jego kwaśno słodki smak. Ten owoc z ogonkiem ii dupką brązową. Na krzaku osadzony i oblepiony co roku . Tato mój dba by różność była i ten zielony, żółty czy czerwony. Czy nawet agresto-porzeczka. Takie twory się jadało. I miseczka plastikowa zielona n ten agrest z ogrodu rodziców i te maliny, niedojrzałe w pełni porzeczki czarne i czerwone i truskawki późno czrewcowo-lipcowe….To pamiętam jak teraz , czuję smak …Jezu jak to się jadło z krzaka czy ledwo co zerwane. Tak naturalnie, tak normalnie, tak z pola, tak z sadu. Ten agrest uwielbiam do dziś , jego maleńkie nasionka zatopione w słodyczy dojrzałości…a w cieście ? pychota! Niezastąpiony dżem z niego dla mięs czy serów pleśniowych. To wiem teraz ,ale wtedy za gnoja ? jak latało się po dworze do nocy, rżnęło w palanta czy lotki…wpadało się na ogród i cyk z krzaka i ten kwaśny i ten słodszy, bardziej miękki, czy ten bardziej burgundowy… Wtenczas tak naturalne …dziś jakby obce….

Przebudzam się ze wspomnień …tak zielony jeszcze mocno agrest i porzeczki na Roweckiego rosną…a Pan ich dogląda….niech rosną…

07 czerwca 2021   Komentarze (1)
puławy   Życie   filozofia   agres pan Kaziu Niwa Puławy  

...będzie padało ?.....

Będzie padało ?  

Piesek zbyt włochaty na te cieplejsze dni i sapie z całym sobą. Jego Pani siedzi na ławeczce pod surmią ,nazywaną także katalpą. Jej strąki wiszą puste i pęknięte. Ławeczka jak ławeczka, na skwerku . Gdzieś tam siłownia, kawałek placu dla dzieci. Gdzieś stoły szachowo-warcabowe. Porosły piękne śliwy wiśniowe kapiące burgundem i tą wiśniowatością. Pani zgarbiona , mocno przyprószona. Piesek na smyczce , kundelek kochany widać, łypie co chwilę na swoją żywicielkę. Ludzie zaczynają powroty z wieczornej mszy na Niwie. Na skwerku ruch większy. I młodzi i starsi i my z młodym się tu plątamy. Starsza Pani swymi oczami co róż wyłapuje swoich znajomych …widzę jak w niej zaczyna bić serce , zaczyna czuć się w spólnocie tego osiedla. Rzuca co chwilę i spojrzenie i słowo do prawie każdego. A tej prawie każdy też już suszy wiek ma, przyprószony jak Ona. I zawsze na sekundę choć przy niej się zatrzymuje i daje znak swojej z nią solidarności, empatii, przywiązania normalności ….będzie padało ? Krysiu nie wiem, chmury już poszły , zobacz! Eee nie poszły  ! idą na nas Tersko! A jak zdrowie? 

Tu się urywa rozmowa bo jakieś dzieciaki latają jak opętane koło nich. Widać ogień w oczach Pani ,widać, że jest potrzebna , widać że czekała na tą rozmowę.

A ja z młodym obok ,gdzieś przy lawendzie i turzycach. Patrzę ,słucham …dumam… Taka ta nasza samotność dusząca nas tak mocno… Młody leci na mały plac między dwoma dębami okazałymi ja z nim ,zostawiam Panią  z niedokończonym epilogiem. Kurde co za determinacja by tak z pieskiem wyjść do ludzi, na skwerek , co za altruizm i empatia , czy może złapanie oddechu człowieczeństwa ? Bycia częścią tego świata? Tej społeczności ? tej Niwy?  Tego bycia w nim od tylu lat? Zgarbiona postać kątem oka widziałem wstała , prostowała się , bluzkę poprawiła…poszła. My już z Antkiem na placu , po deszczu , ślizgawka mokra  to nic , zjechałem pierwszy zabierając krople deszczu na siebie, niech młody smiga…śmigał i tłumaczył mi co i jak , mówił tyle ..a  ja mam w głowię Panią…. Co ją spotkało w tym życiu, co ją trapi, męczy? Jak jej zdrowie? Jak ona sama? Myślę dużo , mocno ….Czy mnie to czeka ? by wyjść do człowieka? By za nim zatęsknić ? by choć zaczepić słowem? Czy taka trudna jest samotność na wiek już słuszny? Czy tak w tym świecie człowiek od człowieka odszedł ? Czy tylko do kościoła na mszę a w niedzielę kilka razy by pobyć z ludźmi? Czy na skwerku zaczepić? ……………………………………………………..będzie padać ?.....................

31 maja 2021   Komentarze (1)
filozofia   puławy   Życie   życie samotność Puławy  

.....miejcie nadzieję....

...Miejcie nadzieję….

 

Gasnący dzień,  gaśnie wie we mnie. Za mną wielki dzień przaśności i codzienności ludzkiej. Zwykłego krzątania się wokół rodzinnych spraw, pracy zawodu danej czy życia. To gdzieś zabrany telefon na wywiadówki brzemię na plac zabaw z młodym moim. I tak te dwa świata pokoleń przepaści wiele się musiały spotkać. Ten czas prawdy, zestawień  świadectwa uczniowskiego, wydanym werdykcie i opinią uczyciela  z światem nieskrępowanego dzieciństwa i szczerego wyrażania siebie. Trzymając przed sobą świat cały  garści ,patrząc jak ten mały skrawek technologii telefonicznej przerzuca mnie w wymiar inny, nowy, choć nie całkiem nieznany. Uśmiechnąłem się i zatopiłem w rozmowę z wychowawczynią córki , jednym sobą zatapiając się do reszty i czekając na wyniki jej obserwacji, gdzieś próbując zawrzeć dobro i miłość do Werki , by ten osąd osądem trudnym nie był. By ta ocena nie była tyradą i nie uwierała zbyt mocno, by mim wszystko można by złapać oddech i uśmiechnąć się w duchu choć raz. Druga strona nie stępiła mi postrzegania świata, bujając się z synem realnie monitorowałem ten świat teraz i tu. Okiem jednym z ekranu telefonu na plac zabaw rzucałem. Co chwilę skacząc jak można najciszej między wirtualnością rzeczywistości a rzeczywistością tworzoną tu i teraz. Z uczucia poddanego i usłuchanego ojca pod pręgierzem wywiadówki, po czułego , kochającego bez granic , dociskającego do serca syna małego 2,5 letniego odpychającego od siebie bujawki świat. Te wymiary się tak związały tego dnia, te dzieci tak były blisko siebie i o tych dzieciach tak wiele, że pojawiła się myśl ulotna o nadzieję na te czasy i na nadzieję na ich dalszy los. Jak pogodzić tak jeszcze nie do pogodzenia. Jak mogą światy sobie sprzeczne być w komitywie, ba! W symbiozie. Wywiadówkę zakończyłem życząc lepszego dnia , spacer i zabawę z synem też zakończyłem wieczornym wożeniem na barana.

Nastał gasnący dzień,  gaśnie on wie we mnie.

Zacząłem zastanawiać się nad nadzieją na te czasy. Czy jest jakaś w ogóle ? Czy My- Pany tych czasów, czasów podboju Marsa, misji na Plutona, mający w ręku smartfon , który złudnie daje nam nadzieję kontrolowania świata wirtualnego ale i namacalnego? Narzędzie dzielenia się i dawania, ale i odbierania. Narzędzia komunikacji werbalnej, wizyjnej, narzędzia wykonujące operacje bankowe, służące do zmasowanego postrzegania i kreowania rzeczywistości? Narzędzia propagandy czy wizerunku. Tworu budującego nasze Ja, tworzące w naszym imieniu ,tam w świecie wirtualnym lepsze Ja? Wyprasowanej koszuli, idealnie poukładanych szklanek na blacie, pasteli w pokojach czy nienaganności słowa? Sprzedaży własnych potrzeb i marketu  naszych doznań i emocji ? Portalu naszych osobowości, fotoszopie naszych codzienności życia? Ileż teraz już możemy, w tych czasach ! Możemy wszystko ! To tylko złudna skórka ,oprószona pozornym naszym panowaniem i zrozumieniem tego co jest. 

Nadzieja?

Jakże dobre pytanie, co to jest nadzieja? To tak trudne do zdefiniowania ,że aż fundamentalne! 

Czy nadzieją nazwać można pragnienie kolejnego dnia bez bólu pacjenta dotkniętego onkologiczną chorobą ? Czy to jest już pragnienie? Czy może już w nim nadzieja gaśnie po kolejnych chemiach?

Czy kłamiący kołem grzesznika w średniowieczu, bądź innymi torturami posłannicy kościoła mieli nadzieję na nawrócenie grzesznika poprzez ból? 

Czy to gospodarz wychodząc na wiosenne pole ma w sobie iskrę nadziei ,że choć w tym roku nie zabraknie zboża na chleb? Że ziemia zroszona płaczem niewiast i potem trudu roli wyda owocne plony?

Czy może ten  żołnierz w błękicie munduru co pod ścianą straceń ma nadzieję, że jego śmierć nie pójdzie na marne? Że Polska będzie niepodległa ? 

Czy może wędkarz zarzucający kolejny raz wędkę w stawie koło domu ma nadzieję , że tym razem los się uśmiechnie do niego ?  Ta jego nadzieja buduje w nim ciągle uczucie podniecenia i rezygnacji.

To może głęboko wierzący chrześcijan siedząc w maseczce w kościele po całym przeżytym Triduum Paschalnym ma nadzieję ,że w końcu śmierć Jego nie poszła na marne?

A zatroskany rodzic o swoje dziatwy co dzień myśli i jest pełen nadziei ,że z niego wyrośnie dobry człowiek, znajdujący się w tych trudnych czasach o dobrej pracy i dobrym statusie społecznym? By był zdrowy i ułożony dla tego świata…Boże co Ci rodzice przeżywają w każdej minucie nawiniętej na tarczę zegara…Tykającego nieprzerwanie i perfidnie skracającego wspólne drogi bycia.

Te nadzieje fundamentalne i dla ogółu i te nadzieje osobowe, emocjonalne , dotykające nas jakie są? Gdzie są one zamocowane? Gdzie bije ich źródło i ich zakotwiczenie? 

W tym świecie , który nas stanowczo przerósł , gdzie wydaje się nam że mamy na niego wpływ. Że to on jest służalczy, że wszystko wymaga naszej akceptacji i zgody, że to my mamy decydujący głos jesteśmy tylko marnymi operatorami tych światów. Dostosowaliśmy się do nich w cale nie znając ich i ich własności. Nie mając nawet podstaw zrozumienia przyjęliśmy to całe dobro z nadzieją .,że będzie nam służyć, że będzie nam potrzebne, że dzięki niemu staniemy się lepsi i bardziej strawni. Dzięki niemu zostaniemy zauważeni w masie anonimowości RODO czy portali społecznościowych, szyldów, moje ja i moich potrzeb. 

 

Żelazna kurtyna upadła. Nadzieja znów wstawała z kolan . Wraz z nią dorastała moja dorosłość. To czas bycia już nabrzmiałym dzieckiem , lub szczupłą młodzieżą. To czas wyzwań nam nie znanych , to czas naszych gównarskich nadziei na lesze jutro. To czas ,gdy już na wsie nie zajeżdżały samochody skupujące butelki i makulaturę, to czas, gdzie pojawiały się zagraniczne samochody ferujące niesamowite nowości z DDR. Każdy miał chęć na soczek w słomce? Na batonik typu Mars? Za każde pieniądze, opici saturatorem i często niedziałającymi nabojami CO2 w wodzie sodowej produkcji. Mającej w nosie ni jakie etykiety, wędlinę swojej roboty i urobienie się po łokcie na polu. Pokazano nam ,że ten świat jest do zmiany. Nie musi taki być. Setki lat tradycji , ojcowizny, pługów tysiące raniących ziemię, Aniele Boże odmawianych po stokroć, bolących kolan pod krzyżem codzienności, dziadów trudu wojen wielu można odłożyć na bok. Można mieć tylko pieniądze a świat zaczynał pozornie klękać do naszych stóp. To już nie na korbę telefon, tylko mieszczący się w garści skumulowana ludzka chęć posiadania wszystkiego w jednym, to już nie przydział co państwo dało, to już wybór jaki my chcemy. To nie kolejki do świata, tylko świat stanął w kolejce do nas. Nie zauważyliśmy jedynie ,że nas pochłonął tym zachodem , konsumpcjonizmu zwyrodnieniem. Nie pytał nas o zdanie wchłonął, ale zachował pozory i ciągle udając poddanego nas pyta? O to i tamto. Głupio odpowiadamy mu sądząc ,że to nasza powinność. Świat bez nas zupełnie sobie poradzi. Nie mamy żadnego wpływu na to ,czy słońce wstanie, czy na pasku telewizji rządowej pojawi się kolejny stek bzdur, czy na to że ziemia się zakręci poraz  kolejny. Nie mamy wpływu na to ,że światła się zapalą o wyznaczonych godzinach , na to czy nasi koledzy czy koleżanki będą w pracy czy nie. Na to czy kawa kupiona w sklepie będzie pyszna czy podła. Na to czy ktoś się urodzi czy ktoś wywiesi pod kościołem nekrolog. 

Tylko możemy mieć nadzieję, że mamy na coś , kogoś wpływ. Te czasy działają coraz bardziej automatycznie wręcz robotycznie. Nas tam jest coraz mniej, już stajemy się mniej potrzebni. Stajemy się binarną kalką potrzeb jego życia. Więzi nas i zacieśnia pętlę coraz mocniej na naszym byciu, życiu, naszych przeżywanych relacjach, wymiarach i emocjach.

Kościół nie jest już podparciem. Gra z rządem. Gra ludzko a nie z Bogiem na ustach. Gaśniemy w tej nadziei wiary. Już nas w kościele 36 % raptem a komunię przyjmuje ledwo ponad 20 procent. Tu nadziei szukać nie możemy. Tej głęboko zakorzenionej , tej co położyła Światowida i Peruna na glebę , na rzecz dalekiej religii w rycie rzymskim od X wieku w Polsce Piastów. Może na wsiach się uchowała ? ta nadzieja? Gaśnie z każdym pedofilskim skandalem Boga wysłannika….

To może fundamentalna wiara w człowieka ? Że rodzi się dobry ! A co to dobroć ? Gdzie tysiące definicji jej próbują tunelować i uderzać w nasze emocje. Nasz krzyż moralny. Coraz mniej człowieka w człowieku…

 

Czytam Karola Tarnowskiego, Richarda Rorty, Józefa Tischnera jestem z nimi. Znam ich podziały tej nadziei. Jestem za. Patrzenie na świat jakim jest. Co nam oferuje. Czy nadzieję ? Czy zniewolenie dalsze?

Nadzieją jak to mawiają wybrukowane jest piekło, nadzieja to matka głupich, ale Asnyk prosił , namawiał ….miejcie nadzieję …nie tę lichą marną…..

 

12 kwietnia 2021   Komentarze (2)
filozofia   Życie  

Październikowe wspomnienie łętowego dymu.......

Zamłynie w Bochotnicy  i sprzątanie ogrodu.

 

Motyka mocniej niż zawsze wcisnąłem w tą moją Gorawińską ziemię. Lata 80 no może wczesne 90. Przeciąłem ziemniaka. Na bruzdę wysypuje się kilka małych jeszcze. Kończymy zbierać ziemniaki. Już dogasa październik. Już zimny, lekko deszczowy. Ciągnę za łęcinę już suchawą i beż życia. Tak pięknie w czerwcu kwitła ,soplami kwiatu białego. Pielona często na kolanach ,grackami czy haczkami – jak zwał tak zwał. Potem walka ze stonką. Tych kilkanaście radeł , ze 10 kop pięści ziemi. Ten nie najgorszej, tak mocno zadbaną przez mamę i tatę mojego. Tak znienawidzoną przeze mnie , brata siostrę. Tych kilkadziesiąt arów pełnych życiodajnych warzyw, sadu małego, foliaka. Gdzieś dalej obórki a w nich i kury i kaczki i króliki. I ta kosa , wyklepana przez dziadka, pouczona prowadzenia przez tatę, naręcza koniczyny, mniszka i trawy koszonej co dwa dni . Kosiłem ja i brat starszy. Ileż razy wbijałem bez pomysłu ostrzem w ziemię, ileż to razy osełka przesuwała się po białym ostrzu kosy. To był tak naturalny widok, każdy kosił. No niekiedy sierpem, na kolanach, jak koniczyna wysoka i w pełni kwiecia. Albo szło się w woderach nad staw przy „18” po rzęsę dla kaczek. Szło się i na bagno przy obórkach choć tam wciągało mocno to rzęsa tak zielona i soczysta ,że często się tam ją łowiło. Dogasająca komuna nie groziła nam w biedzie jedzenia. Na wszystko pracowaliśmy wszyscy, czy chcieliśmy czy nie. A jeszcze wspólne z tatą wędzenie , szlachtowanie przez fachowca pana Wojewódzkiego, potem na badania na włośnia. Opalanie, drapanie, parzenie, opalanie , drapanie... tu u nas lut – lampą. Szybciej, lepiej. Teraz to karczerem robią. Czyszczenie na drzwiach obory...w domu rozbiór , świeżona i obowiązkowy pity przez starszych kieliszek wódki! Takie moje dzieciństwo. Przemknęło mi to przez głowę wyciągając kolejne małe ziemniaki – sadzeniaki z redły. Już ostatnia uschnięta łęcina. Tam obok już marchew wyrwana, buraki czerwone też na ziemi. Tylko pora sterczy w polu. Jej mrozy nie szkodzą. Zabieramy ostatni koszyk ziemniaków, marchwi, selera, pietruszki...okopowe znaczy. Kapusta już zszatkowana i ubita lipowym drągiem w beczce się kisi. Pole staje się płaskie, smutne i do tego ten deszczyk. Kwiecia co moja mama kocha na ogródkach już pogasły , badyla zbieramy , w jedno miejsce. Łęciny wszelakie, wyrwane suche łodygi pomidorów, kabaczków, fasoli tyczki składane i groszku na przyszły rok. Jezu , przecież w czynie społecznym w PGR zbierało się ziemniaki, kamienie z pól, wyrywało się buraki cukrowe...taki szarwark tych XX wiecznych czasów.

 

Zaciągnąłem się tak mi znajomym zapachem. Dym gęsty, biały, kopa się tli, łęciny i łodygi zbiorów warzyw wszelakich palona jest. Nie można pomylić z niczym innym. Ten kto choć ciut na wsi był, miał szpadel w ręku, miał kosę, miał grackę czy motykę to zna go wybitnie dobrze. Wie ,że gdzieś blisko domostwa jest ziemianka, jest kopiec , nawet oceglowana i w niej są składowane zapasy okopowych warzyw i owoców. Ziemniaki osobno , gdzieś obok marchew,seler ,pietruszka, rzepa czarna, burak czerwony. Gdzieś dalej jabłka . Ogórki kiszą się w beczkach w studni , na strychu suszy się cebula, czosnek, zboże, zioła i fasola z grochem. Dziś uderzyło mnie te wspomnienie dzieciństwa nie łatwego jak dziś. Widzę pana na Międzyrzeczu w Bochotnicy...dwie kule dają mu solidne oparcie. Widzi Antka mego, uśmiecha się serdecznie jak do swego wnuka...no może już prawnuka. Zatrzymuje się On i cała Bochotnica wraz z nim. W dole szumi woda Bystrej. Taki świadek tych miejsc, sędzia i wyrocznia, dawca życia i zabierająca je. Bo po wojnie, tej drugiej 6 mężczyzn utonęło w jej nurcie. 3 młyny zasilała jak mogła...

Opowiada,że jest tu od 65 roku. Panie tu była straszna bieda. Tu ludzie bez butów chodzili, tu o się drogą nie szło, całe Zamłynie to bagno było a nie droga, szło się granią przy Bystrej. Błota po pas tu było...bieda... ludzie sobie Panie pomagali jak mogli. Ucięli dąbczaka czy sośninę i rzucili pod chałupę i tak siedzieli . Głównie starsi . Teraz to 150 % lepiej jest. Kiedyś to bieda, ale ja już i sil nie mam. Pytam o Edwarda Piwowarka. Znam , stąd chłop, dobry chłop . Mieszkał na rogatce . Mówię,mu,że był moim sąsiadem w bloku...i tak się poznaliśmy z Bochotnicą i Nim. Wielkim NIM. Opowiadał o potupajkach przy Bystrej koło mostku, a ja stałem pod jego balkonem i chłonąłem każde słowo tego mego Mistrza. Dziś Pan o dwóch kulach dobrze Go wspomina. Zmarł , ale pożył mówi... Szczęść Boże i się żegnamy. On idzie w stronę Kasztanów a ja Szelągowej Góry... Krzyczą na nas psy, pachnie dzieciństwem , przejeżdża konik z wozem.... Do Szelągowej mamy a daleko..znaczy już za ciemno. Pochylam się nad wierzbą , tak pracowicie obcinaną na tyczki fasolowe, widzę sieczkarnię z wielkim kołem , którego u dziadka kręciłem. Widzę przyjaznych ludzi na Zamłyniu w stronę Wierzchoniowa i mostu wojskowego. Kończy się asfalt,zaczyna polna droga. Wracamy, Antoś kocha jak i ja Bochotnicę pokrzykując swoje zadowolenie co chwilę. Dogasa dzień, zewsząd już nikczemności są i ten dym i zapach...tak mi bliski...Młyn mijamy,Bystrą żegnamy. Wsiadamy i żegnamy ze smutkiem Ogrody,, Kasztany ...drogę na były most teraz prom. W ciemności wieczoru wpadamy w Parchatkę...jej też pokłon dajemy..kochamy...

 

Odchodzący świadek na Zamłyniu w Bochotnicy

 

Pamięci pana Edwarda i Bochotnicy..Cytat z jego Twórczości :

 

"bądź błogosławiona ziemio młodych marzeń! pełna radości uroku i chwały. Obyś przez wieki nie doznała zdarzeń, co by ucierpiał twój majestat cały bądź pozdrowiona od wieków ta sama ludzką dobrocią i miodem płynąca. Pyszniąca pięknem jak Kazimierza dama, kochliwa Esterka i jak Bystra rwąca. Rozwarłaś wzgórza jak matka ramiona tuląc swe dzieci w bólu i radości. Wciąż piękniejąca mlodzieńczo szalona, wierna tradycji dobru wolności . Pisze te słowa z gardłem zaciśniętym, bo los mnie rzucił miedzy blokowiska,lecz nie zapomnę, Ręcze słowem świętym, że serce moje i duszę żal ściska .Tam moja młodość lud prosty a szczery, gdzie błękit nieba dobroć nieprzebrana , gdzie każdy trzyma losu swego stery. Tam me wspomienia-wnioska ukochana...."

11 października 2020   Komentarze (3)
rodzinne strony   przyroda   filozofia   bochotnica  
< 1 2 3 4 5 6 7 >
Izkpaw | Blogi