Epitafium krzyża....mojego
Mija większa cisza...nabieram w siebie grudniowe powietrze. Oddech zaranny jak zawsze pełny nadziei na dobry dzień. Cisza o przedświcie aż prowokuje do myśli wielu. Czuję miarowe bicie serca, uderzenie za uderzeniem..bach,bach...Dawno me zmysły i ja nie byłem na odludziu ludzi pełnych. Dawno nie zatapiałem się we mgłę grudniowego zaranka. Szarawego niczym z paździerza dnia. Tego przesiąkniętego zwiędłym liściem lip, tego zieminstego zapachu pod nogami, tej niewymownej ciszy jaka się roztacza. Czuję w sobie wolno płynącą posokę a nią moje myśli.Czuję odchodzące mary nocy kłębiące się w orkanach wstającego dnia. Opadła kropla wody życiodajnej na mnie, rosząc me lico,trzeźwiąc moje wpół obudzone ciało i krzyczącą duszę. Jestem u celu..nabieram znów głębokiego oddechu człowieczego znoju, zaciągam się nachalnie samotnym porankiem w zaranku. Dziś sam na sam z sobą. Syn gości w przedszkolu z zadowoleniem ja w oczekiwaniu na oddanie kropli siebie dla innych gaszę myśli i motor samochodu. Wypełnione nadzieją potrzeby i poszukiwania wiedziałem , gdzie mnie zawiedzie. Tu bywam rzadko. Tu jak jestem to tylko jak dziś sam na sam. Tu w sanktuarium przaśnego ranka i krzaków. Tu,w złocie ozłoconym,diamencie diamentu arrasie. Tu przy tym zmurszałym krzyżu.Tu...oddycham miarowo, gdzieś na boku kropla spływa mi po policzku, drenując już nie młode me lico. Zacinam okiem na nią, bruzdy się pojawiają na twarzy ..no zmarszczki znaczy bardziej...z chłodem kropli chłód ranka a tym chłodem nawleka się myśli kłęby całe. W ciszy stoję przy tym krzyżu, patrzymy na siebie, rozumiemy się bez słów. Nie potrzebuję złota bazylik, przepychu Lichenia, czy Jasnej Góry spleenu. Tu mam wszystko,zamknięte w tym rozpadającym się krzyżu. Całą wiarę moją,całe chrześcijaństwo, cały wymiar...Tu na tym lipowym zagonku zbitych belek razem wydobywa się o poranku najpiękniejsze wołanie ciche do mnie.Trafiające, przenikające, moje....Same myśli z duszy rozmawiają, niekiedy i krzyczą i niekiedy płaczą. Tu ten krzyż ,gdzie tysiące stóp ludzkich pod nim było, gdzie kolana czuły siłę i moc tej ziemi. Tu gdzie łzy szczęścia i radości zbiegały się z żalem i żałością. Z wyrzutem i oskarżeniem. Z dziękczynnym światem i żałobnym kieratem. Tu ,gdzie choć skinienie głowy wędrowca ,choć uchylenie czapki kupca, czy Zdrowaś Mario włościanki idącej do wsi pobliskiej. To tupot małych nóżek taplających się w kałużach po lipcowej burzy. To tumult piachu wzniecony przez rozpędzone niegdyś konie. Czuję ten świat, czuję tą więź...dziś w mglistym grudniu tuż przy corocznych świętach...zatrzymałem się przy największej bazylice wiary, najpiękniejszym sanktuarium, najbardziej ozłoconej świątyni świata....tak tu...przy Wiśle...w krzakach. Cicho i w pokorze stoi, nie krzyczy, nie ma trzech wież, czy nie mierzy metrów wielu... Skromny w krzakach a jak złoto całego świata, jak soczewka skupiająca naszej wiary fundament... bez cudów i cudownych uzdrowień...taki przaśny przy drodze... Zabiera go czas a zwieńczenie krucyfiksu pewnie niedługo opadnie na ziemię...tą ziemię... przy nim dziś byłem odwiedziłem, oddychałem...tu biło me serce..dusza się wygadała....ile mogła...zaznałem ukojenia czasu nie licząc..wiedziałem ,że czas oddać coś z siebie dla innych....kilka kropel krwi...honorowo... Oddając krew miałem w głowie ranny krzyż....tak...to dla mnie najwyższy w pokorze wymiar mej wiary....