Kurówka
Rudy poranne. audycja poniżej.
Paletowa przeprawa przez Kurówkę. Przy pompowni wody w Rudach.Ranek.Dziś.
Oraz audycja .....
https://drive.google.com/file/d/1h_CQbITJDP5OFruPw0Yrb9cUOFLrjbvg/view?usp=sharing
Rudy poranne. audycja poniżej.
Paletowa przeprawa przez Kurówkę. Przy pompowni wody w Rudach.Ranek.Dziś.
Oraz audycja .....
https://drive.google.com/file/d/1h_CQbITJDP5OFruPw0Yrb9cUOFLrjbvg/view?usp=sharing
Straszny skwar piekący o 17 każdy centymetr mego ciała. Stoję na rozdrożu dróg. Jednej do Wierzchoniowa druga do byłych dworskich stawów przy Pałacu w Celejowie. W ręku telefon i włączony GPS. Na plecach worek w nim woda i książka , której historia mnie tu przywiodła. Ta tragiczna i smutna. Ta tak nieodległa. A być może już zapomniana. Stoję na wierzchowni. Przede mną cudowne garby Lubelszczyzny. Przecinane wąwozami. Na tych grabach wymalowane jest największa cudowność letniej już przyrody niczym pędzlem najznakomitszego malarza. Mimo skwaru i drżącego z upału powietrza dostrzegam tej pejzaż. Naszej Lubelszczyzny ! najpiękniejszej! Przeszyte i podszyte pagórki wybrzmiewającą pszenicą prężącą się do słońca.
Witoszyn. Cóż to za miejsce. Małe Bieszczady. Tak o nim mówią. Nic a nic się nie mylą. Owiane tyloma legendami, że można by było obdzielić miejscowości obok i jeszcze by zostało. Ten kto nie był tu na tych garbach , wierzchowinach i głębocznicach to śmiem twierdzić, że mało co widział. I już na sam początek związana z samą nazwą miejscowości.
Nazwa miejscowości powstała z gry słów, która miała miejsce podczas spotkania króla Kazimierza ze swoim synem (z nieprawego łoża) w Witoszyńskiej dolince. Syn – na widok ojca – miał powiedzieć: – „Wito syn, Ciebie królu”.
Gdzieś dalej łąka i dalej jeszcze znów zboże. Nie widzę jakie za daleko. I między nimi drogi , te polne tak piękne. Wijące się miedzy tym bezkresem cudowności tego miejsca. I przyznam się od razu. Byłem najdłużej tu . Na górze. A w dole przecież i Bystra i wieś znaczy jej znakomicie większa część. To jednak tu wśród tych dzwonków rozpierzchłych wymieszanych z pęczniejącymi przytuliami na przydrożu czy mieniącego się dziurawca co przyroda popędziła do kwitnienia już można dostrzec urok i unikalność tego miejsca. Ktoś wstanie i powie. Panie kolego a przecież mamy Górę Trzech Krzyży czy na Potoku koło wodne czerpakowe. Czy to nie piękne miejsca? Tak cudowne i genialne. Tak przeszywające na wskroś swoim urokiem, wdziękiem i naturalnością. Można na Górze usiąść na ławeczkę i zatopić się z tych Trzech Krzyży kiedyś brzozowych. Skąd tu ? Na pamiątkę jak w Kazimierzu epidemii cholery z 1708 roku? Nie krzyże są tu od pewnego czasu najprawdopodobniej postawione przez tutejszych. Cel ? Turystyczny ? miejsce spotkań? Być może. I winnice odradzające się na nowo. Choćby winnica Wieczorków.
Źródło Potoku bije z wapiennej góry. Legenda i przekaz ustny mieszkających tu ludzi każe przyjąć za pewnik , że w środku skały czasami grzmi. Grzmoty się niekiedy nakładają i strach być blisko tego miejsca. Kuźnia niczym. Kuźnia podobno świetnej w smaku wody. Ja w to wierzę. A co. Aż korciło by sprawdzić … Bijąca woda jest lodowata niczym górski potok. Temperatura stała nie przekraczająca 10 stopni. Od razu przychodzi mi źródło w Parku Nałęczowskim. Tam gdzie napis informuje, że woda nie nadaje się do picia. Powiem, że złamałem ten zakaz…. Tam jak i tu wkładając ręce do strugi wody czuję ból , ból ukłucia tysiącami igieł. Taka mini krioterapia. Jako biegacz amator niekiedy stosuję takie bicze wodne. Raz gorąca woda i raz zimna. Choć ta z kranu to ma pewnie z 15 stopni. Na pewno orzeźwia i umiejętnie stosowana daje dużo pożytku naszemu ciału. Hydroterapia w końcu jest bardzo popularna. I tu kolejna legenda z nim związana. W skrócie powiem, że jak chłop się napije jego wody to nigdy nie zdradzi żony. A Panie jak np. obmyją twarz tą wodą staną się ładniejsze.
Tu nad nim stał młyn.Młyn nad Potokiem Witoszyńskim.
Witoszyn wzmiankowany był w źródłach pisanych w 1470 roku jako wieś szlachecka. Ale jak wierzyć legendzie to już wiek wcześniej istniała. Nie wykluczone. Należała do szlachty herby Wieniawa. W XVI wieku , gdzie właścicielem był Kruszczowski posiadała miejscowość jeden młyn. W XVII wieku właścicielem dóbr był Mateusz Chomicki. I wcześniej i później należał Witoszyn do dóbr celejowskich które przechodziły przez różne rody Zbąskich czy Czartoryskich choćby. Opisywany młyn powstał na gruntach dziedzica dóbr Celejowa – Bochotnicy - Józefa Klemensowskiego. Już znanego Państwu z opisywanych młynów w Bochotnicy.W XIX wieku Witoszyn posiadał wspomniany niżej młyn wodny, oraz dwa folwarki, karczma.
Warto tu się zatrzymać i powiedzieć , że idąc za profesor Anną Sochacką do XV wieku na Lubelszczyźnie do królewszczyzn należało 7 miast i 60,5 wsi. Do Kościoła 2 miasta i 46,5 wsi. Zaś do szlachty 10 miast i uwaga 575 wsi. To daje obraz ówczesny na tych terenach.
Młyn na rzece Kamionka zbudował około 1880 roku Stanisław Niedźwiecki. Zlokalizowany był przy drodze prowadzącej do wsi Rzeczyca. Zainstalowano urządzenia piętrzące i gromadzono wodę o powierzchni około 0,4 ha. Po 20 latach młyn przeniesiono nad rzekę Bystrą w miejscowość Iłki. Bystra była o wiele pewniejszym źródłem zasilania niż Potok Witoszyński .Bystra jak już wspominałem napędzała 23 tego typu urządzenia przed wojną na swoich 34 km biegu. W 1960 roku pozostało już tylko 6 piętrzeń. Do dziś tylko jedno – właśnie w nieodległych Iłkach. Młyn w Celejowie – Iłkach ten z Witoszyna przeniesiony w 1900 roku jest oddalony 10 km od ujścia rzeki Bystrej. Tu do napędu wykorzystano koło nasiębierne i podsiębierne. W czasie I Wojny Światowej cofające się wojska rosyjskie pozostawiały na tych terenach dym, zgliszcza i śmierć. Palili mosty, wysadzali wszystko co mogło przydać się wrogu który nadciągał. I tu kończy się historia młyna z Witoszyna. Nowo pobudowany młyn w 1918 roku w tym miejscu miał konstrukcję ryglową. Koła zastąpiono w 1937 roku na turbinę Francisa ( opisywaną już na blogu) przez Bronisława Niedźwieckiego. W 1945 roku powódź wiosenna zniszczyła urządzenia piętrzące i obaliła młyn. Odbudowano go w tym samym roku i w obecnym kształcie. Następni właściciele młyna to Józef Niedźwiecki a od 1998 Andrzej Niedźwiecki. Ma także piętno okupacji na sobie. W czasie wspomnianej okupacji był nieczynny. Syn właściciela Józef Nieźwiecki ps „Biały” należał do AK. „W nagrodę” za przynależność w październiku 1944 roku został zesłany na 4 lata na „Sybir”. Czy jest to miejsce szczególne? Tak i to bardzo. Ogromna i bezkreśnie piękna przyroda, bogata historia tego miejsca i to powietrze – smakuje inaczej i lepiej niż gdzieś indziej. Dlatego to tu, według legendy – miał przyjeżdżać na polowania król Kazimierz Wielki by po nich spotkać się bartnikami na rynku w Kazimierzu. Ci wręczyli mu plaster miodu. Król wziął go do ręki i przemówił: – Żeby cała Polska była słodka jak ten miód, a Polacy tak pracowici jak pszczoły, które ten miód zrobiły. Ach te legendy….
Widzę domostwa po lewej. Idę tam. Wąwóz po prawej. Ten wąwóz. Samochód zaparkowany w wysokich trawach mnie wita. Czy na pewno zaparkowany? Chyba bardziej trawy wyrosły jak już tu stał. Po drugiej stroje ujada pies. Wie, pilnuje. Broni swojego. Nie dziwię się. Mijam gospodarstwo i zastaję widok co najmniej ujmujący. Domostwo już prawie pochłonięte przez matuszkę naturę. Ściany obalone i domu i budynku gospodarczego. Los doświadcza go teraz. Pewnie ktoś tam jest właścicielem ? a może umarli bezpowrotnie. Słońce pali ! cień dają drzewa i bije chłód od wąwozu. Kolejne gospodarstwa i ławeczka na rozdrożu. Siadam odpoczywam. Biorę łyk wody. Tak jestem gotowy by się zmierzyć z celem mojej wycieczki. Emocje w środku…
Wracam się do miejsca startu .Ruszam na prawo. Przede mną droga polna upstrzona co chwilę zielem dla mnie ważnym. A to dzwoneczek taki letni, i złoty dziurawiec, nawłoci łany, przejrzałej pokrzywy. Ośmiał wtóruje rukiewnikowi żółcią swą. Cicho zaszyte jaskry , przytulie kłębiące się na przydrożu. Gdzieś jasnota biała , przetacznik błękitem swym powalającym . Z tej drogi zejść nie mogę , ale muszę. Tu w pole , przez zboże , pszenicę jeszcze zieloną. Ale już wysoką. Ścieżka przez zwierzęta wydeptana. Widzę przed sobą miraż brzeziny i czuję chłód. Chłód wąwozów. A z nim tej historii… tak już mało znanej….
dziurawiec
„Ludwik Binieda mieszkał z żoną Antoniną i siedmiorgiem dzieci w skromnym domu, ktoóry niemal ze wszystkich stron otoczony był głębokimi jarami odbiegając od Zimnego dołu. Większość ludzi we wsi wiedziała o powiązaniach tej rodziny z ruchem oporu gdyż, dwudziestojednoletnia córka Helena od dłuższego czasu była narzeczoną partyzanta BCh Stanisława Mazurka ps. „sosna’’. W niedzielę 27 czerwca 1943 roku wczesnym rankiem w tym odludnym miejscu zjawiło się 15-20 Niemców, którzy otoczyli teren. Była to specjalna grupa pacyfikacyjna, która przybyła z Puław do Wierzchniowa samochodem. Ludwig Binieda obsługiwał w tym czasie suszarnię z tytoniem a najstarszy syn Tadeusz poszedł na ryby. Napastnicy zastrzelili dwa pilnujące obejścia psy i weszli do chaty. W mieszkaniu przebywała żona Antonina z dwojgiem maleńkich dzieci, z synem Stanisławem (14 lat) oraz trzeba córkami Heleną (21 lat), Genowefą (17 lat) i Ludwiką (10 lat). Poszukując pozostałych domowników podpalano szałas kryty strzechą, który przykrywał piwnice gdzie przechowywano ziemniaki.. prawdopodobnie podejrzewano, że ktoś w tej ziemiance się ukrywa.Po pewnym czasie Ludwika Biniendę schwytano przy suszarni i przyprowadzono pod stodołę gdzie na egzekucję oczekiwała już jego żona i dzieci. Oprawcy cepami córkę Helenę, zadźgali bagnetami półtoraroczne bliźnięta a pozostałe osoby zastrzelili. Ostatni zamordowany został Ludwok Binienda, który skatowany przez rozstrzelaniem musiał wnieść ciała swych najbliższych do stodoły i ułożyć w stos na klepisku…………
…………………………………………………………………………………………………………………………………………
POCHYLMY SIĘ I W CISZY ODMÓWMY KRÓTKĄ MODLITWĘ .
…………………………………………………………………………………………………………………………………………
Przyczyną najścia było oskarżenie sąsiada- folksdojcza (nazwisko Kuś, który pracował w przejętym przez Niemców gospodarstwie w Celejowie. Przed podpaleniem budynków nakazano przyprowadzonym ludziom, wśród których był wymieniony Kuś załadować na furmankę wyniesione z domu rzeczy (odzież ,pościel, sprzęt) i zawieźć je do Wierzchniowa, gdzie oczekiwał samochód. Przed odjazdem Niemcy rozkazali oddać konia Biniendów do dyspozycji sołtysa a krowę przekazać gospodarzowi z Wierzchniowa, który stracił zwierzę dzień wcześniej, podczas ataku partyzantów na samochód na samochód z oficerami gestapo. Mieszkańcy Witoszyna pochowali zwęglone ciała na miejscu zbrodni. Po kliku dniach krewni potajemnie powieźli szczątki zamordowanych na cmentarz do Kazimierza Dolnego. Konfident Kuś został wkrótce zlikwidowany na podstawie wyroku podziemia. W dwa tygodnie później zginął Stanisław Mazurek ps. ”sosna”. partyzant ten po śmierci żony która zginęła w 1939 roku od bomby zrzuconej przez niemiecki samolot zaangażował się w walkę z wrogiem. Początkowo działał w kadrze bezpieczeństwa a następnie w batalionach chłopskich gdzie uważany był za niezwykle doświadczonego i odważnego partyzanta…”
Nie znalazłem tej mogiły. Może nie mogłem. Nie było pisane. Wiem ,gdzie jest . Dalej i dalej. Byłem od niej z 400 metrów. Tych ważnych 400 metrów. Mimo tego w wąwozie na jego początku mimo hordy gryzących komarów oddałem się w cichej modlitwie. Na pewno jednej z wielu płynących w tych wąwozach.
Zdjęcia własne , Koła wodnego i Trzech Krzyży Marek Marek Krzysztof Francesco Różycki. Zdjęcie nagrobku z www.januszkowalskikazimierz.pl
Źródło : "Szlakiem Walki i Męczeństwa na terenie Kazimierskiego Parku Krajobrazowego" - Aleksander Lewtak
"Młyny wodne - rzeka Bystra i jej dopływy"
"Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich ...." 1880
Dziennikwschodni.pl
Kazimierzdolny.pl
Włączam moją poranną listę muzyczną na telefonie. Sprzężam z autem. Już mam, już płynie muzyka mej duszy, mego serca. Jan Tiersen dziś w odsłonie natury i tego piękna kobiecego głosu w utworze Koad. Świeżo zaparzona i wypita kawa o tym środowym świcie pobudza. Wiem, że ten dzień będzie unikalny. Znaczy na pewno ranek. Mijam mostek na Klikawce. Przede mną pola i łąki skąpane we mgle , mgle tego czerwcowego świtu. Zagęszcza się miejscami by rozprężyć się gdzieś tam przy wale, przy Jaroszynie. Słońce zacina swoimi błyskami jeszcze nieśmiało. Ciepło już ale nie gorąco. Droga polna, wiem znam drogi polne. I te do lasu i te do wsi, i te do mostu i te na łąki. Tu usiana wierzbami , tymi wiślanymi. Zieleń traw nasyca już i tak mistyczny poranek. Widzę z oddali oczka wody, brunatność łąk po wylewie. Wisła się otrząsła i wróciła do koryta. Zostawiła po sobie swój ślad , ślad jej istnienia.
Przekaz o jej nieobliczalności i jej misji. Widzę te znaki jej bycia , mijam co rusz. Mgła towarzyszy mi , otula i sprawia , że ten świt jest tak tajemniczo piękny. Gaszę silnik. 5:30 rano. Na niebie wirują poranne chmury nie zwiastujące nic złego. Ot kręcą się niesfornie po niebie. Zasłaniając coraz rzadziej słońce. Jest. Jest ten świat. Świat mój tak mocno mój. Tymczasowa „łacha” skutecznie odgradza mnie i Wisłę. Dziś do Ciebie Wisło nie przyjechałem. Dziś przyjechałem do tej już niedługo istniejącej łachy skazanej na byt nieistnienia. Otwieram drzwi i uderza mnie ta cudowność tego miejsca. Wstaje i zbieram każdym zmysłem to co mnie tu przeszywa i otacza. Wzbił się nade mną dzięcioł chyba czarny. Uderza mnie jego obecność. Choć tak mało się znam na ptakach. Ma bardzo unikalny swój trel , swój głos. Słychać go daleko i wyraźnie. Kolega ekspert od ornitologii mówi, że podobny głos ma do orła.
To ciekawe, nie skojarzył bym. Odprowadzałem go wzrokiem , nikł w oddali nad polami truskawek i zboża. Przede mną rozlewisko wybrzmiałej niedawno królowej rzek. Tak naturalnie już przejęte przez florę i faunę. Pliszki czy czajki uwielbiają takie miejsca. Jak i ja. Pliszki szare tak bardzo wkomponowały się w te trawy zalane , łąki , że ciężko je dostrzec. Nie boją się ,żerują w tym podmokłym świecie. Jak pewnie co ranek , jak pewnie co dziennie, jak pewnie przez całe życie. Słońce odbija się w tafli wody budząc mieszkańców do życia. Świergot ptactwa, gdzieś z oddali warkot ciągnika jest niczym. Tu ton tego miejsca nadaje basowe buczenie kumaka nizinnego. Ten mały płaz potrafi takie cuda. I to nie jeden. Zamykam oczy i widzę i słyszę go w tych naszych filmach. Tych o polskiej wsi, o życiu na niej. O nieodłącznym byciu razem ludzi i natury. Ktoś z Państwa poda choć jeden tytuł ?
Żywokost albison :)
To on miarowo nadyma swe poliki tam w tych trawach ,szuwarach. Malutki ,ale jaki donośny, jaki nasz… Krzyczy w górze czajka na mnie. Rozpościera skrzydła nad tą polną łąką, nad rym zalewiskiem. Nade mną. U końców skrzydeł głęboka czerń by nagle przejść w biel tułowia. Krawat czarny. Genialnie się prezentuje, a może wita. Pod nogami piękny albinos -żywokost lekarski. Biały kwiat, nie jest to rzadkość. Przy nim majestatycznie pną się trzciny. W tle wierzba iwa. Skromna ta wierzba. Skromna. Krok dalej już fioletowy żywokost. Liście łopianu już takie ogromne. Tu im dobrze. Otulone przytulią ciepłym i czułym dotykiem. Wszędobylska jasnota biała nadaje świeżości temu przydrożnemu raju. Podążam dalej, cholera po co patrzyłem w dół- wiem już przepadłem , już moją dusze napełnia miłość do botaniki. A tak chciałem i zobaczyć coś więcej niż moje kochane ziela. Prawie się udało. Zapadam w niej cały…
Krople rosy na wierzbach ..i trawa gęsta mokra pachnąca rankiem....Tak mocno aż podniecająco !Promienie słońca ciepłe...Trawa się poddaje tym promieniom...Wynikają w nią i przenikają aż do ziemi, uwalnia się wilgoć i woń...Oszałamiająca zapachem... I wszystko co żyje wychodzi z niej.A ranna kropla spływa powolnie po jej źdźble, lekko ugiętej jej ciężarem. Kropla opada bardzo powoli. Prostuje się źdźbło trawy...Ta łza poranna nawadnia i tak już nasiąkniętą wodę od wybrzmiałej Wisły. Ziemia nie pyta , przyjmuje. Korzenie piją a trawa znów się pręży...I pnie w górę do słońca. Większa i grubsza i zagęszcza się. Bucha swoim cudownym soczystą zieloną naturą. Jak się w niej stanie, to sięga po kolana...I ziemia grząska w niej oblepia buty, ma się wrażenie i uczucie tonięcia,Zapadania się...I chce się wyjść, ale nie można... Trzeba o wierzbę się oprzeć, przytrzymać i spróbować wyjść na drogę...Wierzba tak nasza, tak Polska ! To pomnik naszej Ojczyzny. Pod nią nie jedno życie się rodziło i nie jedno uszło. Wierzba nie pyta , wierzba pomaga. Lekko podejmuje i oddaje . Cicho mówię dziękuje. Szelest liści mi odpowiada ...Wiem że jestem w tym świecie i ten świat jest we Mnie. A przecież ta poczciwa staruszka Wierzba jest bogactwem.Jej gałęzie ścinane na opał odrastają zawsze. Jej kora zmielona jak popiół chroni przed odparzeniem niemowlęcą pupkę. Jej pnie dają oparcie a gałęzie schronienie przed słońcem. W cieniu wierzby można usiąść lub zasnąć bezpiecznie jak przy matce. Tak czule otaczającą swoją miłością dzieci swe.Bo ona była i jest...Szumią jej liście słyszysz? Tak dźwięcznie! A wiatr bawi się gałęziami, wiotkie przechylają się ,szeleszczą bladozielone listki.Letni zefirek smaga lany pszenżyta zrzucając z niego ostatnie krople poranka. Kolejnego uwolnienia się od mroku i złych nocy. Poranka wiślanego , pełnego ptactwa i żabiego trelu , pełnego pracy rak ludzkich o tam w oddali . Na kolanach gospodarz już dogląda swego zagonku. Płynie rzeka zboża , wije się i kręci niby tak przaśnie , ale dziś tak czule, tak ciepło. Jakby chciała się przywitać….Nie wiem ....Zboże młode zielone...Śmieje się bo wzrasta w siłę! I niebieskie chabry między nim migotają okraszone kroplami rosy.
Czyściec błotny
Wybudza mnie z tego świata przeraźliwy jazgot mew śmieszek. Stoję przy drodze, przy wierzbach , przy zalewisku. 6:10. Tyle minęło już czasu ? dla mnie to była sekunda. Zawinięta w pakunek cudowności na jej szczycie , szczycie dzikiego szczypioru raduje mnie. Pospiesznie zrywam ich kilka - będę miał na kanapkę. Obok czyściec błotny o nie bardzo ponętnym zapachu, ale jakże ważny w medycynie ludowej choćby na stawy, na rany. Na drodze wyrasta już lebioda. Kiedyś ratowała ludzi przed głodem. Zbierano ją , obgotowywano i jedzono. Występuje tu stadnie. Ja mówię na nią szparagi dla ubogich. Choć jest bardzo dobrym źródłem i witamin i niezbędnych pierwiastków. Ale teraz mamy ze sklepu wszystko przecież… takie ładne , umyte, zapakowane…… I jaskry i nawłoci kanadyjskiej łany i rukiewnika często z daleka mylonego z rzepakiem nie dają mi spokojnie opuścić ten raj. Słońce coraz wyżej. Puka w ramię swoimi parzącymi coraz bardziej językami. Znak ,że kończy się ten świat , ten mistyczny poranek wiślanego, ten tajemniczy zamglony pełen jakiegoś głębszego uczucia ranek. Gospodarz w oddali na kolanach dalej.
Jeszcze przez jedną chwilę tak będzie...bo słońce wyżej.I cieplej się robi, magia poranka ucieka bezpowrotnie...Dzień ten gorący i silny, twardy wdziera się nie pozostawiając złudzeń! Ruszam kłaniając się temu miejscu. Tej oazy i nowej mojej przystani. Tej między Klikawką a Wisłą…..
Droga relacji Bobrowniki - Krasnogliny - Wymysłów
Wymysłów pod Bobrownikami.
W bezkresie lasów, cudownych, pachnących żywicą, przecinanych wieloma szlakami i pieszymi i rowerowymi stoi przydrożna kapliczka. Nie sposób jej ominąć czy pominąć. W swoim majestacie i pięknie oraz tej prostocie a jednak wielkiego bogactwa stoi monumentalnie przy zakręcie w otulinie lasu. W tle las,domostwa,z drugiej strony już zapadnięta chałupa okryta płaszczem drzew i krzaków. W oddali widać domostwa, dym snuje się po okolicy. Świergot ptaków dziś z rana to istne arcydzieło symfoniczne dyrygowane przez przyrodę.
Kapliczka z 1931 roku.
Kapliczka słupowa , myślę że ma około 2,5 -3 metrów. W dolnej części inskrypcja cytat lekko zmieniony z Gorzkich Żalów :
"Kłaniamy się Tobie i chwalimy Cię Jezu Chryste żeś przez krzyż Twój święty świat odkupić raczył. 1931". Wyżej we wnęce obraz Maryjny a nad nim serce w wieńcu kolorowane. Zwieńczona drewnianym krzyżem z krucyfiksem. Zadbana, bardzo urokliwa.
Zamudowania osady Wymysłów
Sama miejscowość do 1650 roku była nazywana Piardy. Ówcześnie zamieszkana była przez 2 rodziny szlacheckie.w 1797 roku pojawia się w źródłach pisanych miejscowość Wymysłów i zamieszkiwało ją 6 rodzin. W 1987 roku już 36 rodzin.
Zdjęcie własne, opis miejscowości na podstawie książki "Bobrowniki 1488-1988".
"....Cóż to była za radość !
Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz!..."
Bolesław Prus "Antek"
Cóż za tragiczny opis .... u Pana Prusa...
Dziś odwiedziłem drugi młyn wodny w Bochotnicy. „Pod Czarnym Lasem”. Dokładnie do miejsca gdzie był , bo dziś to już zabudowania z pięknie przystrzyżoną trawą tuż przy drodze na Nałęczów. Mostek ledwo widać z drogi, lecz byłem czujny i czujnie jechałem. Skręcam i przez mostek do ściany góry wąwozów. Dość nowy płotek drewniany pięknie ciągnie się od ściany lasu do Bystrej.
Napęd wodny w Polsce wprowadzili cystersi. Już w XII wieku zaczęły być nieodzownym elementem krajobrazu ojczyzny. Napędy młynów się rozwijały i unowocześniały. Od koła napędowego podsiębiernego o małej sprawności ( góra 30 procent) przez koło nasiębierne. Na końcu turbiny choćby ta wynaleziona w 1848 roku przez amerykańskiego konstruktora Jamesa Bichono – turbina Francisa. Czy jeszcze bardziej wydajna turbina Kaplana wynaleziona w 1912 roku przez inżyniera Wiktora Kaplana.
Mostek solidny „ Strategiczny”. Nośność 30 Ton. Akurat pod czołg. Tak ta droga i ten most był „strategiczny” za czasów wiadomych. Mostek pozostał. Młyn nie. A o nim dziś piszę.
Młyn został wybudowany przez Klemensowskiego jak i ten na Zamłyniu. Rok budowy to około 1880 roku. Klemensowski to ówczesny właściciel dóbr Celejowsko-Bochotnickich. Czasy zaborów , czasy trudne. Ród nie posiadał stanu szlacheckiego a dążył do tego. Zbudować swój prestiż mieli także poprzez odbudowanie zameczku Firlejów w Bochotnicy zwanym „Esterki”. Ich „lojalność” do władz rosyjskich jest tematem wielu niewyjaśnionych do tej pory spekulacji. Czy rzeczywiście pomagali zdusić powstańczy ruch na ich ziemiach… zostawmy duży znak zapytania.??
Idąc za myślą pana Aleksandra Lewtaka można wyczytać ,że
„Długi czas napędzany był kołem wodnym, które dopiero w 1938 r. zastąpiono turbiną Francisa wynalezioną przez jak wyżej opisałem Bichono .Główna konstrukcja budynku wykonana została z potężnych drewnianych bali, które starannie oszalowano z zewnątrz deskami. Tuż przy śluzie znajdował się drewniany most, przez który wiodła do Zbędowic. Wodę w rzece piętrzono do wysokości 1.01m. młyn stanowiący własność Józefa Klemensowskiego został około 1933r. przejęty prawdopodobnie za długi przez Szmula Joska Fryda. Przed wojną młyn wydzierżawił m.in. Juliusz Zawadzki oraz Zygmunt Gałkowski i jego brat Lucjan. Ci ostatni jeszcze parę lat po wojnie zajmowali mieszkanie przy młynie. Młyn posiadał prądnice produkującą prąd na potrzeby młyna i domu mieszkalnego. Był to jeden z najlepiej urządzonych i wyposażonych młynów. ( 3 stoły walców, jeden kamień i szmergłówka( przyp. autora ścierna skała)). W czasie okupacji młyn zajęty przez volksdeutcha z Końskowoli- Ulfika pracował na potrzeby okupanta. Partyzanci kilkakrotnie dokonywali tu akcji rekwizycyjnych. W roku 1953 wody ze spływów wiosennych uszkodziły urządzenie piętrzące i unieruchomiona została turbina. W wyniku postępowania spadkowego młyn i przyległa do niego ziemia stała się własnością spadkobierców, którzy odziedziczony majątek sprzedali w 1958 roku Marii Szabelskiej i Henrykowi Kozłowskiemu. Na skutek nieporozumień między nabywcami a lokatorem (Gałkowskim) młyn przez kolejne lata stał bezczynnie, dewastowany przez okolicznych mieszkańców. Około 1980 roku szkielet budynku konstrukcji ryglowej pozbawiony maszyn i urządzeń został rozebrany przez aktualnych właścicieli ( Kowalczyk , Szabelski).”
Dziś zostały płyty betonowe po całym tym ustrojstwie reszta to krzewy , drzewa, i kładka na Bystrej.Ta skąpana w zieleni traw, drzew przełamana ośmiałem - żółtym tym jakże letnim kwieciem, fioletem żywokostu i błękitem przetacznika przyroda wybrzmiewa w sposób wspaniały. Gdzieś na kładce dzieci nogi moczyły w mętnej lessowej Bystrej , górskiej Pani. Już nie korpulentna, już smukła sama w sobie , płynie swoim korytem. Swoim rytmem. Napędzałam kiedyś 23 młyny , dziś tylko jestem niemym świadkiem tej przaśnej codzienności, ludzkiego żywota. Już nikt do mnie nie przychodzi i kijanką nie łupie, nie stawia kaszorków, nie napędza kamieni młyńskich. Uwolniono mnie z ciężkiej pracy i płynę taka bez celu. Jeszcze mnie na kilometrze zmienili , obłożyli kamieniami betonami jak Kurówkę w Puławach….
Pan Edward Piwowarek – genialny regionalista kochający Bochotnicę miłością nieograniczoną i jedyną zaznacza i słusznie , że :
„Trzeba pamiętać, że młyny w przedwojennej Polsce były nie tylko fabrykami mąk i kasz, ale jaskółkami industrializacji środowiska wiejskiego. Były one miejscem wymiany informacji poprzez sam fakt kilkugodzinnego w nim przebywania i obcowania sporej grupy osób korzystających z młyńskich usług. Właściciele młynów stanowili wiejską elitę. Cieszyli się niekwestionowanym autorytetem w środowisku, niejednokrotnie odgrywali rolę arbitrów w sporach międzysąsiedzkich. Będąc ludźmi zamożnymi, wyróżniali się wysokim poziomem kultury osobistej, inspirowali, inicjowali i pełnili ważne funkcje w społecznych organizacjach, na przykład w zarządach ochotniczych stażach pożarnych, nie szczędząc grosza na zakup sprzętu gaśniczego. Właściciele młynów prawie wszędzie prowadzili wzorowe gospodarstwa rolne, zakładali nowoczesne sady, szczycili się pięknymi końmi i rzędami, a ich dzieci uzyskiwały gruntowe wykształcenie. Stopień oddziaływania na środowisko był znaczący pod wieloma względami. Zaryzykuję twierdzenie, że znaczna część mieszkańców zazdrościła rodzinom młyńskim ich poziomu i standardu życia, ale była to zazdrość zdrowa i inspirująca, skłaniająca do dorównywania w sposobie bycia i zachowania. Wiele osób znalazło zatrudnienie w samym młynie lub w gospodarstwie rolnym i domowym ich właścicieli bądź dzierżawców.”
Drugi młyn Bochotnicki opisany. Zwiedzony. Pozostał jeszcze jeden. I młyn a później tartak. Gdzie? W ukochanej Bochotnicy….
„Wyjdę ja za młynarzyka ,
On mąkę miele gorzałkę łyka.
Bo młynarzyk sobie mąkę pytluje,
A młynarka dobre kluski gotuje”
Przyśpiewka weselna
Zdjęcia własne. Opisy na podstawie :
Młyny wodne rzeka Bystra i jej dopływy - A. Lewtak
Opowieść o młodniejącej staruszce i rycerzach św. Floriana - E. Piwowarek.
św. Jan Nepomucen - Gołąb
Lipiec ciepły , lekko deszczowy wieczór. Na nieboskłonie złowieszczo-deszczowe chmury. Słońce łypie zza nich co chwilę się chowając. Idę mimo tego bardzo szczęśliwy ba! bardzo zadowolony. Dziś mój ulubiony maestro będzie grał na organach – Profesor Andrzej Chorosiński. 2011 rok. Już druga edycja festiwalu organowego w Puławach. Siadam w ławce , klękam , krótka modlitwa bo festiwal przecież w kościele pw. Św. Brata Alberta. I wyczekuję mojego profesora i jego wykonaniu Bacha, Liszta, Vivaldiego czy Franca. Utwory wybrzmiały tak cudownie i tak mnie pochwyciły , że z trudem powstrzymuję emocje. Znam je , coś tam słucham tej muzyki od już sporego czasu . Zmienia mnie na lepsze….
Transkrypcja profesora Chorosińskiego. Czekałem na nią. Bedřich Smetana – Wełtawa. W oryginale symfoniczny utwór tego genialnego czeskiego kompozytora, który na końcu swego żywota postradał zmysły i odszedł w zapomnieniu. I ten geniusz Smetany z przekładem Chrosińskiego na organy mnie tak przygniótł , że 7 lat i dalej nie mogę się otrząsnąć z tego piękna. Wełtawa wielka rzeka Czech , jakże cudowna w sowim majestacie. Płynie ciesząc oko ale i bywa zdradliwa i podstępna. Wylewała często siejąc strach , śmierć i upadek ludzki. Nosiła na barkach swych nie jeden galeon, nie jedną krypę nie jednego rybaka. Pisząc historię ziem gdzie płynie niekiedy na nowo.W swoich odmętach skrywa wielkie tajemnice i wiele historii tam utopionych i mających nie ujrzeć światła dziennego zdarzeń. 20 marca 1393 roku , zimny dzień. Dzień tragiczny. Na grani mostu nad Wełtawą wątłe i umęczone jeszcze dychające ciało Jana z Pomuku zostaje zrzucone przez królewskich żołdaków do Wełtawy. Rzeka przyjęła wikariusza i już nie oddała. Przynajmniej nie od razu. Po miesiącu udało się znaleźć jego ciało i pochowano w grobowcu podziemi praskiej katedry. Jego 53 letnie życie doczesne dobiegło końca. Lecz jego kult , tego wielkiego orędownika chrześcijaństwa w dobie niechęci panującego Wacława IV w Czechach do Stolicy Apostolskiej dopiero miał się zacząć. Wielkie poświęcenie dla walki o arcybiskupstwo było nie wsmak Luksemburczykowi , który wolał herezje Jana Husa. Zwabiony na dwór królewski został pojmany i tu zaczęła się jego ostatnia droga do żywota wiecznego. Powstała kilkadziesiąt lat później legenda ,że wyzionął ducha przez nie zdradzenie królowi tego co szeptała do ucha kanonikowi na spowiedzi Zofia (druga żona króla). Historia jedna z wielu i podobna do innych w czasach średniowiecza i nie tylko. XVIII wieku Jan Nepomucen stał się najpierw błogosławiony a następnie święty. Kult św. Jana rozlał się po całej Europie w tym Polsce i to bardzo.
I ten profesor Chorosiński w Puławach i te organy i ta Wełtawa i ten Jan.Właśnie ten Jan – święty Jan. Tak wiele z nim znaków i symboli. Bo i ta rzeka, i ten most i te szczere spowiedzi i …
Stoi tak często i tak skromnie i tak wymownie. Krzyż pochyły lub prosty w dłoni ściska. Roztaczając jak dobry ojciec nad gospodarstwem opiekę i troskę o urodzaj pół naszych, spokojności rzek, by nie wybrzmiały i nie chciały zabrać dobytek i istnienia ludzkie. Pogląda na mosty,mostki kładki chroniąc i nawracając z drogi samobójczej choćby tych co z życiem nie mogą dać rady. Gdzie ten krzyż ich przygniótł tak mocno ,że prócz bólu i żałości czują zobojętnienie do świata. Gdzie często czują się winni i w tej winie zatracają się całkowicie. Chłopi wierzyli w opiekę świętego nad łąkami, polami i zasiewami . Wiara w niego leczyła obrzęki i opuchlizny. Wszystko co wiązało się z wodą było i jest w jego opiece. Portugalscy i hiszpańscy żeglarze oraz korsarze zdobili dzioby swych żaglowców rzeźbami Św. Jana. Oręduje ratownikom marynarzom , flisakom, nurkom , wioślarzom , młynarzom czy jezuitom. Jest symbolem milczenia, odwagi, lojalności. Chroni tajemnice i pomaga w ich dotrzymaniu. Ochrania przed zniesławieniem, sprawuje opiekę nad honorem. Tak wiele ma do udźwignięcia. Tak wiele. Ten skromy kanonik , skromy święty. Taki nasz , ot nasz święty Jan.
A ten z Gołębia wygląda tak niezadbanie. Ale przecież tak niedawno go odświeżano. Patrzy się jak i pozostałe 33 000 rzeźb w Europie na miejsce ważne i potrzebujące jego łaski i spojrzenia. Tak cicho i tak skromnie. Tak bez większych fanfar. Stoi i jest i będzie. Będzie trwał.
A przecież nie jest sam! Czyżbyś Janie przypłynął mi na pomoc? Ty Janie , który tak długo tu płynąłeś do mnie? Ty święty anielski widząc złowrogość tych wód wiślanych płyniesz mi na pomoc ?
Ja tu od 1638 roku modlę się za tą Wisłę wiesz? Mój Janie? Widziałem tą rzekę dziką i wylewową.Złą na grzesznych ludzi i dobrotliwą dla tych co szanują naturę i żarliwie się modlą. Lecz Ty Janie przypłynąłeś w tych odmętach wzburzonej Wisły RP 1813. Wielkiej powodzi i tej nieludzkiej krzywdy spadającej na tych mieszkańców. Ta złość , gniew Boży ten na tych co mateczkę Polskę trzy razy zabijali i rozerwali jej sukna w swoja stronę.
św. Jan Nepomucen - Kościół w Gołębiu
Ty Wisło co już ból swój nad naszą ojczyznę wzbierałaś falami choćby w 1800 roku! Ty co Jana nam dałaś. Co płakałaś łzami takiemi ,żeś wylała w 1808 r., 1828 – gdzie odsunęłaś się od Parchatki i Włostowic pozostawiając łachę dla Czartoryskich tylko. Ty co 1837 , 39, 44, 48 r uderzałaś nie mogąc pogodzić się z uciskiem i zniewoleniem. Ty co chciałaś przegnać Paskiewiczowskie pomioty. Zabrać je w swą czeluść na wieki.
Dwóch Janów w Gołębiu. Świętych Janów. Wznosiły modły i otaczały opieką budowniczych wału z 1840 roku. Płakały nad tymi co pod pręgierzem okupanta w czasie II Wojny Światowej stawiali drugi wał. Być może jeden z Kościoła otacza miłosierdziem i opieką nad tymi co z grzechu pękają i się spowiadają. Taką żarliwą spowiedzią, czystą , z serca i duszy. Jan z Kościoła strzeże jej i zbłąkane owieczki. Może podzieli się pracą swą nad tym miejscem ? Nepomuk co i deszcz na niego pada i wiatr smaga zimowy , ten co mu nie obca i noc i dzień strzeże mostów , rzeki by nie wzbierała nad to, tych pól i łąk przywiślańskich – gołębskich ? Pewnie tak. Czuję jego moc. Ich moc. Gołąb dziś spokojny. Po fali powodziowej hen daleko…Mimo tego budzącej cały czas niepokój i troskę.
Oni Pomagają ! Wiem to ! Czuję to ! Jak jestem rankiem. Tak mocnym rankiem, gdzie dzień odgania tę noc i przytula słońce. Gdzie ptactwo już wzniesione i ćwierka, gdzie jeszcze miałkie cienie ludzi przesuwają się przez ul Żuławy , gdzie tu zaczyna swój bieg. Ma on wtedy najbardziej troskliwe oblicze. Niekiedy widzę oczyma wyobraźni jak błogosławi temu pięknemu miejscu , cudowności Gołębskiej schodząc z cokołu jakby to było nie jego miejsce i udaje się na wieś, na Krzywą do kapliczki i tam podnosi krzyż i modli się. Modli się za ludzi, za dobytek, za wiarę. Następnie wraca i idzie na Nadwiślankę i te pola i te łąki błogosławi. Pokazując wymownym skinieniem dłoni na Wisłę by już nie psociła i spokojnie płynęła. Wraca na cokół i zastyga. Ale wzrok ma czujny i troskliwy.
A ja stoję przy nim i obok niego. Ja wiem i on wie. Niekiedy szepnie słowo, że w Annopolu przy Wiśle już o niego nie dbają. Zamknęli za kratami niszczejącej kapliczki i zapomnieli. Wspominał, że w Bobrownikach stoi i pilnuje drogi na stary cmentarz. Opłakuje setki Polaków w Borowie poległych podczas i wojny bolszewickiej i tej strasznej pacyfikacji Niemców…. Nad płynącą rzeczką Sanną….
św Jan Nepomucen...
A może nie przypłynąłeś Janie Święty tu do Gołębia ? Może ludzie tak bardzo chcieli Ciebie już drugiego, ale zarazem pierwszego i ważnego tak samo , że krzyż zostawiony przez wiślany wylew był impulsem? Być może…. Tego nie wiem. Jak i masę rzeczy i świata na tym łez padole. Dotykam go po raz ostatni, pochylam głowę przy furcie kościoła. Z tym w kościele tak samo się żegnam życzliwie. Kiedyś ich odwiedzę może jak mnie zawołają jak dziś. Dobrze im tu bo i ludzie dobrzy. Ludzie dobrzy…..
Zdjęcie figury własne. Zdjęcie obrazu w kościele Małgorzata Daniłko.
Na podstawie :
1.WISŁA, JEJ BIEG, WŁASNOŚCII SPŁAWNOŚĆ. Rozpoznawane przez WILHELMA KOLBERGA, Inspektora i Członka Zarządu Kommunikacyi, Członka Rady Ogólnej Budowniczej. Z 1861 roku.
2.Kompendium wiedzy nt miejscowości Gołąb – www.golabnadwisla.pl
3.Strona poświęcona św Janowi http://nepomuk.it.home.pl/nepomuk/
4.Portal – niezależna.pl
5.Własne odczucia i emocje oraz niezliczone rozmowy…
Las Skocki.....
Wisła nabrzmiała. Tama wojskowa na Wolce Gołębskiej zalana. Pola z drugiej strony Nadwiślanki parują i są nasiąknięte już mocno. Tam na Gołąb , uchylam okna samochodu i czuję tą wodę , wilgoć zewsząd. Wisła nie ładna, ta powodziowa, tak niechciana. Budzi trwogę i strach tak samo jak w latach poprzednich, stuleciach temu. Cofka na Wieprzu. Taki spuchnięty jeszcze nie był od dawna. Rozlały się i zatarły przywiślane łąki i nadwieprzańskie ugory. Czas wielkiego strachu i wielkich strat. Wielkich modlitw i wielkich oczekiwań. Dziś mając ten trudny czas na przyrzecznych miejscowości oddalam się świadomie w teren mi nie znany jeszcze.
Tak są i jest ich masę miejsc gdzie na mojej trasie do pracy Puławy – Dęblin nie byłem. Przejazd kolejowy, w tle stacja Zarzeka. Jadę dalej w głąb Skoków.Poranek słoneczny, ciepły. Blask słońca które już wstało ogrzewa coraz bardziej padół ziemski. Widzę kapliczkę znak że muszę skręcić w prawo. Wąski asfalt wije się i rozchodzi na dwa. Wybieram drogę na wał. Jakże tu uroczo, nie byłem tu.
Ostatnie domostwa skąpane w słońcu i błękicie nieba. Stawiam auto tuż przy wale. Słupki betonowe i ułożona droga kamienna na wale wywołują uczucie ,że gdzieś już to widziałem . Tak podobny przejazd przez wał jest przy drodze zjazdowej z niego pod Wieprz tu w Skokach. Od razu poczułem zapach sośniny tej tu młodej. Chude jak tyczki sośniny tworzą zwarty ekosystem. Las wysoki już nasadzenia z geometryczną precyzją. Gęste. Mech ciut wilgotny, paruje z dzisiejszego ranka. Świergot ptactwa wita mnie w tym lesie. Pochylam głowę na znak powitania z matuszką naturą. W końcu Dzień Mamy był wczoraj.
Słyszę kukułkę, słyszę i rzadko spotykane przeze mnie kruki. Droga leśna piaszczysta , dobrze zjeżdżona. Las wydaję się pusty. Trochę mchu , trochę przy drodze starców,wilczomelczy,traw , rumianów, pokrzyw. Po lewej widać zieleń w lesie – pewnie ciut teren bardziej podmokły tam jest. W stronę linii energetycznej idę zauroczony tym leśnym światem. W oddali koziołek przebiega i staje – długo się przyglądamy sobie. Powietrze takie przesiąknięte sośniną , tą żywicą , tą poranną rosą na mchu. Wycinka pod linię średniego napięcia która wije się dalej i dalej. W tym bezkresie lasów wygląda jak rzeka. Taka nieuregulowana. I te kruki. 4 kruki. Majestatyczne ptaki. Głęboki ich tembr głosu tak rano dopełnia chwili mistycznej. Wbiły się w powietrze. Krążyły nade mną. Rozpostarte skrzydła budziły mój zachwyt i respekt dla tych ptaków. I dalej dalej do byłej strzelnicy. Tam już coraz bardziej zasłania natura ten kompleks. Pomyśleć ,że ten kompleks służył i do terenowego ćwiczenia strzelania dla broni choćby CKM czy na krótszym dystansie niż 300 metrów.
Usypany wał , zarośnięty , betonowe relikty, przy nich oczywiście pozostawione opony bo przecież tu i tak nikt nie znajdzie. Wydeptane ścieżki, las na tyle transparenty , że widać trakcje kolejowe. Na murach ślady po strzelaniach. Robi wrażenie,nie pozwala zapomnieć ,że broń niesie śmierć. W zdjęciach lotniczych z 44 roku ten kompleks był bardzo dobrze widoczny. Tak blisko reliktów Fortu nr 4. Las coraz bardziej zakrywa całunem te miejsca. Już ich tak dobrze nie widać z zdjęć goo… maps. Ostatnie strzelania były tu podobno ze 30 lat temu. To z tego najwyższego sztucznego nasypu niczym wydmy widać było ZA Puławy. Nie sprawdzałem. Poszedłem w las , tej Skocki las. Piękny. Wracam. Widziałem , dopełniło się co chciałem zobaczyć. Na pewno tu powrócę. Wolno zbliżałem się do wału i do pierwszych domostw. Tak trudno było opuszczać to miejsce. Nie dziwię się ,że tak mocno kochacie te lasy, Wasze lasy i chyba i moje już.
Autor przy młodej dębinie
5:50. Gaszę silnik mojego już ciut leciwego samochodu. Już ktoś jest. Stoi przy skarpie. Rozgląda się. Też niedawno przyjechał bo jeszcze czuć ciepło spod maski jego samochodu. Taki jak ja ? Czy może wędkarz ? A może ornitolog? A może przyjechał jak ja odpocząć przed nadchodzącym dniem. W tej mgle i sośninie. W tych chmurach unoszonych przez wody Wieprza. W tych piachach dróg. W tych jałowcach raz to prężących a raz to płożących się. Tego nie wiem. Jest i to chyba wystarczy. Mnie też wystarczy ,że to jestem. Sosny otaczają mnie zewsząd , wiele szlaków leśnych wytyczonych i on – Wieprz tuż poniżej skarpy. Podniesiony, lekko nabrał wagi ale mieści się w swoim korycie. Dziś szybciej bije mu serce, niesie na sobie gałęzie , jakieś butelki, wiruje mocno, cofa się na ostrym zakręcie. Podrywa lekko skarpę i dalej na Niebrzegów , Bobrowniki…. Patrzę się na drogi , która mnie dziś poprowadzi. Czy na te łąki zalewowe na Obłapy ? Czy może na łąki niebrzegowskie ? Podpowiadają mi ptaki prowadząc tak zacięte rozmowy już tak z rana. Gdzieś słyszę i kukułkę. Coraz częściej zaczyna być słyszalna w moich porannych wycieczkach. Nie oponuję, idę w stronę starorzecza. Poranny zapach lasu jest nie do opisania. Ciepły unosi zapach żywicy przepleciony soczystością mchu i traw. Dziś dodatkowo zapachniało już pomału nabierającym fioletu jałowcem. Mgła już nie gęsta ale widoczna tak pięknie otula te lasy – lasy Niebrzegowskie. Pełne na jesień podgrzybków. Tu często przyjeżdżam i pod „radarówkę”, a bardziej radiolatarnię chodzę. Lubię te lasy, są mi bliskie i myślę ,że i one mnie lubią. Gdzieś w oddali szczekający pies – pewnie z Niebrzegowa. Po mgle ciągnie się jego cieniutki jazgot. Droga Gołąb – Bobrowniki blisko , mimo tego już zapadłem w ten las, w tą rzekę w tą przyrodę. Schodzę do lustra starorzecza – bezkres pałek wodnych , tataraków , sitowia , grążeli mnie ujmuje. Popadam w zachwyt i tak stoję i stoję nie czując jak do butów wlewa się ukradkiem woda. Kaczki , mnogość ptactwa przygląda się mojej osobie. Żurawie aż wrzasnęły swoim trelem. Na prawo słyszę koncert żabi. Coś wspaniałego !! Dawno nie słyszana muzyka dla uszu. Słońce walczy z porannymi chmurami , momentami udaje mu się ta sztuka i przebija i olśniewa. Łamie w lesie poranną szarość. Stawiając słupy blasku swego.
Sódmaczek leśny
Tafla wody starorzecza nagle nabiera innej formy. Ucieka od szarości i przaśności nocnego- ranka. Wybrzmiewa na niej nagle koncert ptasi i żabi. Buty już mokre. To nic. Mnie to nie wadzi. Mam czas jeszcze. Choć tu on jest umowny i nieokreślony. Zaciągam się ponownie tym leśnym powietrzem tą ambrozją. Wchodzę na górę skarpy i udaję się w drogę ciągnącą się przy wyglądającym jak rogal starorzeczem. Taki wiecie z makiem. Ja takie uwielbiałem. Zawsze za młodu kupowałem takiego rogala w piekarni i do tego jogurt czy kefir z już bardzo dawno nie istniejącej mleczarni z Kołobrzegu. W jakimś stopniu kefir z Krasnegostawu mi przypomina tamten z lat wczesnych 90… Rozmarzyłem się trochę wpadając w swoją młodość choć już nie dzieciństwo. Cuci mnie dźwięk dzwonka w rowerze!~Taka godzina a ktoś już jedzie ? i jedzie prosto na mnie? Schodzę na lewo z drogi utwardzonej już nie aż tak leśnej. Starszy Pan pozdrawia mnie kiwając lekko głową w moją stronę. Spod jego czapki już dobrze znoszonej kłębią się pukle siwych mocnych włosów. Twarz spracowana, ale łagodna , miła. Chylę czoła i ja mówiąc „dzień dobry”. Takie przaśne a takie miłe i normalne ! ba naturalnie powiedziane i bez musu brzmi zupełnie inaczej. Ciepło i mile. Pan odpowiedział tym samym, lekko unosząc kąciki ust pod krzaczastymi wąsem. Na ramie kierownicy przewieszona torba. Wystaje chleb. Ten nasz! Ten codzienny. Chleba powszedniego daj nam dzisiaj…..
Starorzecze Wieprza....las pałek wodnych
Widzę go oddalającego się przede mną. Zastanawia mnie jego historia, jego codzienny znój i kierat. Jaki krzyż nosi na tych spracowanych plecach…. Idę dalej. Oko cieszą już pięknie swoją białością kwiecia poziomki. Są jest ich tu dużo. Będę wiedział gdzie przyjechać za jakiś czas. Jałowiec już się fioleci swoim owocem. Też jak Matuszka natura pozwoli zbiorę dla siebie tej genialnej rośliny owoce. A są niezastąpione jak i ta żywica cieknąca z ran sośniny obok. Jak mam problemy z katarem, gardłem, czy córka z alergią okadzam dom tymi cudownościami. Wierzcie bądź nie – pomaga i to jak. Poza tym jałowiec nie tylko nadaje genialnego smaku potrawom i wędzonkom ale jest genialnym eliminatorem bakterii. Choćby ogórki kiszone zamiast włożyć w słoik czosnek dać jałowiec to mogą stać i stać. Pod nogami ostatnia biel rzeżusznika. Obok jagodziany a na nich zielone jeszcze owoce. Jeszcze zielone.
Jagody jeszcze zielone....
Same krzewinki jak mocno zielone i soczysto zielone. No i przepadłem w botanikę tego lasu , tej drogi i tego przydroża. Jeżyna już kwitnie! Obok wystrzelił i właśnie czy szczwół plamisty ( szaleń czy psia pietruszka) czy szalej jadowity – śmiertelnie trujące czy może trybula leśna ( nietrująca, miododajna) . Nie ogarniam tych selerowatych. Zwyczajnie nie dotykam – oglądam i podziwiam. Dalej dziewanna już się liśćmi rozkłada ale daleko jej jeszcze do swojej okazałości. Krok dalej jaskry się żółcią. Tak na tle tej zieloności pięknie się prezentują.
Poziomkowy zagonik
Dalej krok za krokiem, siewki dębiny już spore . Buczyny też. Staję przy dębinie. Już rosła. Przyglądam się jej słucham co ma do powiedzenia. Cicho mówi, młoda – może się wstydzi. Fiolet koniczyn ubogaca to przydroże. W oddali dalej mgła, ale już coraz skromniejsza. Odchodzi wraz z poranną nocą. Jaskółcze ziele już kończy się żółcić ,zamyka się w swych strąkach. Podobnie czosnaczek. Znak, że wiosna w roślinkach pakuje manatki i przyjedzie tu za kilkanaście miesięcy dopiero. Gdzieś w oddali powyginana brzoza . Dziwnie się tu komponuje wśród tych sztywnych i prostych sióstr i braci. Zegarek prawdę mówi. Czas wracać. Minęło 20 minut a jakby minęły godziny. Staję na chwilę by zapamiętać i zarejestrować to co dziś ujrzałem i poczułem.
Moja droga.....
Pod nogami urósł przede mną dawno nie widziany mój przyjaciel leśny. Siódmaczek leśny. Taka skromna roślinka a tak piękna. Siedem płatów śnieżne -białych złotem lekko oprószone. Dawno go nie widziałem. Uradowałem się bardzo . Tak ! Czas wracać. Widzę nów las jałowców. Na chwilę zamykam oczy widząc jak lasu nie ma. Są piachy i wydmy i te jałowce… Mijam lepnicę białą – to już lato botaniczne. Błysnęło skromnym fioletem skromnym. Firletka ta w poszarpanej sukni skromnie rośnie i się kwieci. Koło niej koniczyna drobnogłówkowa. Taka drobna z tymi przepięknie żółtymi kwiateczkami nastraja mnie wybitnie pozytywnie. Znów widzę las pałek wodnych i tataraku, znów widzę szklaki leśne. Widzę samochód. Swój. Nie widzę mojego porannego towarzysza. Zakręt - Niebrzegowski Wieprz i jego Starorzecze. Tak rano, tak do zakochania…..
Biegnę jak zawsze podziwiam przyrodę wąwozów. Tyle razy tu byłem, tyle razy przebiegałem , tyle razy zbiegałem. Jakoś zawsze czułem niepokój i jakieś nie oczywiste emocje biegacza amatora. W końcu jak raz odbiłem od wąwozu zobaczyłem i uwierzyłem …
Historia nowa ta okupacyjna na tych terenach była wyjątkowo krwawa i trudna. Wszędzie, gdzie bym nie ruszył czy do Pożoga czy do Bochotnicy , czy Skowieszyna , czy Dęblina nie wspominając o Puławach , Bobrownikach czy Włostowicach wszędzie natrafiam na miejsca pamięci i heroizmu naszych żołnierzy, naszych partyzantów. Nie silę się nawet na przybliżenie tematyki ponieważ nie jestem historykiem i nie jestem stąd . Tym bardziej nie mogę mówić i pisać jak w życie okupacyjne wasi ojcowie , matki, bracia czy siostry czy dziadkowie wpisywali się. Wielu zginęło bezsensowną barbarzyńską śmiercią z rąk niemieckiego okupanta. Wielu było zdradzonych przez innych, wielu żyło z dnia na dzień w prowizorycznych ziemiankach w tym lessowych wąwozach. Lecz większość miała w sercu wolną ojczyznę. Takie ukształtowanie terenu jak te zaczynające się od Piasecznicy do Parchatki i dalej Bochotnicy , Lasu Stockiego, Wierzchoniowa, Witoszyna, Skowieszynka nie ma w Polsce i w Europie. Ten istny labirynt przedzielonych głębocznicami i wierzchowinami teren ciągle poddany procesom erozyjnym był miejscem wielu potyczek z okupantem czy niemieckim czy radzieckim. To niemy świadek historii , który w swych wąwozach dawał schronienie nie tylko partyzantom ale i zwykłym uciekinierom czy rabusiom. Ci ostatni nie mieli większych skrupułów i łupili gospodarstwa przy wąwozach, lasach i tak już przecież styranych wojną gospodarzy i ich rodziny. Tu w Puławach prawie każdy wie , że w lesie Nadleśnictwa Puławy ,za rondem w stronę Żyrzyna znajdują się schrony i prochownia. Spuścizna Kaniowczyków tych puławskich z 2 pułku. Tam były strzelnice i składy amunicji. Ale czy wiadomo każdemu, że tu na terenie dworca Puławy Drewniane a dokładnie za wieżą ciśnień był obóz a w sumie baraki jeńców radzieckich , którzy poszli na współpracę z Niemcami. To Ostlegion. A tych co tam byli nazywano „Kałmukami” , gdyż większość z nich pochodziła z głębokiej wschodniej Rosji. 27 czerwca 44 roku przeprowadzona akcja przez oddział AK „Turnusa” obóz został zlikwidowany. Mało też pewnie kto wie , że dalej przy kiedyś wiadukcie betonowym na Starą wieś a teraz przepuście betonowym istniał obóz pracy?
Nazwany zwyczajowo obozem „Junaków” . Był to obóz pracy służby budowlanej – Baudienstu. Pracowali tam głównie młodzi mężczyźni przy drugiej nitce toru kolejowego trasy Lublin – Warszawa.
A przecież ten las od Piasecznicy do Puław został nasadzony w czynie społecznym w latach 1964 -65 przez m.in. młodzież szkolną. Tu przed I Wojną Światową stacjonujące w koszarach puławskich wojska rosyjskie czy austriackie wykorzystały ten teren jako poligon. Bo lasu nie było, były piachy , wydmy z nielicznym jałowcem. Tak to dziwne , bo teraz las zakrył i wydmy i poligon tworząc zupełnie nową przestrzeń. Lasy , właśnie las. Bór bardziej ale i po części mieszany las.
Lasy , które otulają swoją czułością to miasto- Puławy, szumią i zapraszają na przechadzki po nich. To w końcu mimo Zakładów Azotowych i górujących kominów nad krajobrazem wyciszenie na Płużkach zaczynając, przy ujęciach wody dla Pałacu Czartoryskich przy byłej cegielni i też nieistniejącym wiatraku. I dalej dalej szlakami niegdyś czarnym dziś żółtym, Greenways lub leśnymi duktami przez bory sosnowe do Piasecznicy swoistej linii od której Kazimierski Park Krajobrazowy się zaczyna i dojrzałe wąwozy – te co zapierają dech w piersiach i wiosną ,latem a jesienią i zimą są cudowne. Ta droga to od setek lat łączyła w sobie dwie średniowieczne wsie – Włostowice i Skowieszyn.
Nad polami Skowieszyńskimi górował „Holeder” jeden z nielicznych wiatraków tego typu na Ziemi Puławskiej. Znajdował się na teraźniejszej ulicy Puławskiej w bliskiej odległości od Szkoły i OSP Skowieszyn. Z tej małej wysoczyzny można było obserwować cały obszar do samych Puław Drewnianych. Tu tylko pola i łąki gdzieniegdzie drzewami owocowymi. W czasie wojny prace w wiatraku się nie odbywały ponieważ Niemcy rozkazali zdemontować skrzydła. Okupanci wykorzystywali go jako punkt obserwacyjny. Fakt teren jest w stronę Puław płaski poprzecinany uprawami i ugorami. Są także źródła które wybijają blisko linii kolejowej. Wypatrywano z niego partyzantów i ludności im pomagającej. To tu w 1944 roku na tych polach i ugorach robił się radziecki Jak , który wykonywał misje bojową. Był ścigany przez dwa samoloty niemieckie. Dwóch lotników wyskoczyło i się katapultowało – jeden zginął lądując na tyczce od grochu ( co za śmierć) drugi przeżył.
Ile osób wie o tych wydarzeniach ? o tej lokalnej historii Puławsko – Skowieszyńskiej.
Piasecznica.... tu na Skowieszyn
To tu znajdziemy miejsca uświęcone krwią powstańców, miejsca egzekucji wykonanych przez Niemców na ludności choćby Skowieszyna , czy walk z „potopem szwedzkim”. Tu przy zbieganiu z „małego wąwozu” z Puław na Piasecznicę zaczyna się dramat. Dramat o którym nic nie wiedziałem do czasu …. Aleksander Lewtak poprowadził mnie do samego serca tematu. Długo mierzyłem się z tym czy wstawić post o tym wymownym krzyżu , kamieniach i tej tragedii ,tak niepotrzebnej i tych młodych ludzi przypadkiem …. Dziś dorosłem by Wam to przez słowa z książki pana A. Lewtaka „Szlakiem Waki i Męczeństwa na terenie Kazimierskiego Parku Krajobrazowego:……. „
Historia rodziny Kowalików na podstawie opowiadań Marianny Kowalik (zmarła w 1967r.) i Józefa Jeżyny zam. Włostowice (spisana przez autora we wrześniu 2006 r).
Przy drodze wiodącej do wąwozu Liszcze w odległości około 20 m od skrzyżowania znajdowała się obszerna ziemianka w której zamieszkał z żoną i dziećmi Tomasz Kowalik. Znacznie okazalsze zabudowania jego brata tj. lepianka, stodółka i obórka znajdowały się w odległości około 150 metrów w kierunku wsi Włostowice. Dnia 25 listopada 1943 r. o godzinie piątej rano w Piasecznicę zajechały dwa samochody. Przysłana przez Niemców specjalna ekipa pacyfikacyjna błyskawicznie otoczyła obydwa obejścia. Tomasz Kowalik tego dnia bardzo wcześnie wstał z łóżka i szedł w kierunku wsi gdzie mieszkał jego znajomy, z którym umówił się na wyjazd do młyna, Niemcy zawrócili go z drogi gdzie z łóżek zrywali się wystraszeni domownicy tj. żona Marianna jej trzy córki Zofia 14 lat Władysława 7 lat Genowefa Janiszewska 22 lat oraz siostra żony Stefania Król z Pożoga z synem córką i wnuczką. Zagrożeni aresztowaniem członkowie rodziny Królów przybyli w to ustronne miejsce po spaleniu przez Niemców ich zabudowań w Pożogu . Oprawcy rozkazali wszystkim położyć się na podłodze. Zaterkotał karabin maszynowy i kule podziurawiły leżące ciała. Żona Tomasza -Marianna przed otwarciem ognia zdążyła wsunąć się pod łóżko i została kilkakrotnie trafiona w nogi. Gdy Niemcy opuścili ziemiankę natychmiast wyczołgała się przez okno i dzięki temu przeżyła w chwilę później wrzucona do wnętrza wiązka granatu rozerwała na strzępy chatkę.
W podobny sposób druga grupa oprawców rozprawiła się z Zofią Kowalik 48 lat i jej dwojgiem dzieci tj. córką Marianną 13 lat i synem Antonim 18 lat , w tym przypadku zwęglone ciała matki i córki znaleziono nie w gorzelnickim domu lecz stodoły. Natomiast syn Antoni leżał martwy w pewnej odległości od budynków, co wskazywało że próbował ratować się ucieczką. Kilka miesięcy przed pacyfikacją gestapo chciało aresztować Antoniego, który nosił takie samo imię jak poszukiwany partyzant o pseudonimie ‘’ papuga’’. Jego matka okazała wówczas metrykę urodzenia, świadectwa szkolne i przekonała Niemców że to nie ten którego szukają.
W czasie pacyfikacji maż zamordowanej Zofii - Stanisław Kowalik przebywał na zamku lubelskim. Aresztowano go w dniu 17 maja 1942r. ponieważ pozwolił swojemu znajomemu na nielegalny ubój krowy w swojej zagrodzie. Po długim śledztwie trafił d o obozu koncentracyjnego w Landsburgu, gdzie doczekał końca wojny. Wojnę przeżyła najstarsza córka Stanisława która została wywieziona na roboty do Niemiec.
Ponad rok wcześniej (7 lipca 1942r) wąwóz ,gdzie zginęła rodzina Stanisława Kowalika był miejscem egzekucji 16 letniego Aleksandra Piasecznego i jego kolegi 17 letniego Michała Przygodzkiego. Dwaj pełni życia chłopcy feralnego dnia wracali do domu znam Wisły drogą ‘’na skróty’’. Pech chciało że przechodzili obok jakiegoś szałasu który w tym czasie był obserwowany przez kilka żandarmów niemieckich wzięto ich za bandytów i przyprowadzono do wsi gdzie na ochach mieszkańców i najbliższej rodziny odbyło się przesłuchanie. Żądano by chłopcy przyznali się do czegoś o czym nie mieli zielonego pojęcia . Matki błagały Niemców o litość i przekonywały o niewinności synów . Na nic się to zdało, zbitych do nieprzytomności wywieziono Piasecznicą do wąwozu obok stodoły Stanisława Kowalika i tam rozstrzelano.
Okrutna zbrodnia dokonana na niewinnych chłopcach ogromnie wstrząsnęła społeczeństwem. Miesiąc później rodzice Aleksandra Piasecznego przeżywali kolejny dramat, kiedy zginął ich drugi syn Piotr.”
Krzyż i głaz a dalej wśród traw krzyż z płytą tylko zwieńczają tą tragedię. Tam gdzie głaz tam stał dom a były dwa…………………………….
Tablica na głazie i krzyż dalej ciut tuż przy zbiegu z "małego wąwozu" z Puław....
Zdjecia własne, na podstawie książki Aleksandra Lewtaka "Szlakiem Walki i Męczeństwa Kazimierskiego Parku Krajobrazowego". własne odczucia,emocje.
Kleszczówka.
Dziś pada deszcz, dość chłodno. Pochmurno i ponuro. Las szumi złowrogo. Liście brzozy szeleszczą wymownie. Staw już mi znany, dziś jakiś inny , stalowy, szary, posępny. W oddali żółci się wraz ze wstążkami krzyż przydrożny. Ten stalowy. On już wie i ja wiem. Idę do niego , droga podmokła , kałuże zewsząd. W rowie przy stawie pełno wody, wierzba siwa po prawo a dalej za nią widać dachy drewnianych domów. Gdzieś szczekają psy, ściana lasu przede mną. Dochodzę do krzyża , kłaniam się i wkraczam w dzisiejszą podróż. Smutną i pełną historycznego cierpienia.
Droga na Krasnogliny leśna. Stare sosny pewnie ponad 200 letnie wymieszane z młodnikiem, podmokły teren po prawo. Ptactwo słychać , choć nadaje ton kukułka. Jej kukanie miarowo rysuje mi każdy krok na ten piaszczystej drodze. Zalanej łzami , łzami z nieba. Świat przyrody wokół , cudownie zielone liście, trawy złamane żółcią jaskrów i glistnika. Żywo zielone jagodziany wraz z trawami i mchem stanowią bardzo wymowny gradient leśnego poszycia. Orzechówka ( chyba) spłoszona odfrunęła w głębię lasu. Mijam co chwilę te stare sosny. Strasznie mnie interesują i frapują.
Są tu już od dawna. Swoje widziały. Deszcz się nasila. To nic i tak mam już buty mokre. Czuję wewnętrzne napięcie i niepokój. Droga się dłuży a las coraz bardziej mnie otacza i okala. Normalnie byłbym szczęśliwy z tego powodu. Nie dziś. Wiem gdzie idę wiem po czym stąpam. Już niedaleko. Deszcz coraz wyraźniejszy, policzki napływają kroplami z nieba ale czy na pewno tylko z nieba?
Czuję znów ten wewnętrzny niepokój. Rozwidnia się w lesie. Przecinka? Nie. Krzyżówka leśnych dróg. Znaczek niebieskiego szlaku rowerowego. Widzę ją. Dzisiaj postanowiłem odwiedzić miejsce zapomniane ciut przez historię tą okrutną lat wojennych. Tej drugiej wojny i hekatomby w pobliskim Dęblinie jeńców. Lekka górka a na nią padające wyjrzałe zza chmur na chwilę słońce. Dziwny snop światła , blask akurat na tą mogiłę. Zdejmuję czapkę. Czuję i wiem gdzie jestem. Klękam na przy niej i odmawiam modlitwę w skupieniu za tych tu pochowanych w masowym grobie- mogile. Trzy krzyże.
Drewniany nowy wbity na czole mogiły , ogrodzenie w nim usypany kopczyk , sztuczne kwiaty i stalowy krzyż. Oparty pierwotny duży zmurszały krzyż. W Sumie obalony przy ogrodzeniu mogiły. Kiedyś leżał wymownie przy drzewie. Zbutwiały. Wywołuje u mnie duże emocje i wielki smutek i żal. Wyrysowane na połamanej figurce Jezusa cierpienie. Jego niekompletność tak wymowna , tak mocno wymowna….Ból , żałość, przelana krew, bestialski mord oprawców niemieckich na jeńcach radzieckich w 1941 roku.
Staniemy na chwilę by opowiedzieć szerzej o tych terenach w czasie II Wojny Światowej w świetle jeńców radzieckich ( i nie tylko ).
Pan Paweł Kosiński z fundacji - Polsko-Niemiecka Współpraca Młodzieży w sposób esencjonalny napisał o miejscu martyrologii i hekatomby dziesiątków tysięcy więźniów radzieckich ( i nie tylko) w Dębinie i okolicach. Pozwolę, że zacytuję tylko fragmenty:
„
Pierwsi jeńcy wojenni pojawili się w obozie utworzonym na terenie twierdzy dęblińskiej już w październiku 1939 r. Byli to żołnierze rozbitej pod Kockiem Grupy Operacyjnej Polesie (Kock). W latach 1940-1941 w twierdzy przebywała grupa Francuzów, Holendrów, Luksemburczyków i Belgów wziętych do niewoli na froncie zachodnim.
W lipcu 1941 r. powstał Stalag 307, mieszczący się w Cytadeli, Forcie VII i na stokach Reduty Balonna. Przez pierwsze dwa lata istnienia przebywało w nim rotacyjnie ok. 200 tys. radzieckich jeńców wojennych. Przez cały czas istnienia obozu działała tajna organizacja jeniecka, dysponująca nawet radiostacją. Poza tym w okolicach lasów parczewskich, kockich i okrzejskich działał oddział partyzancki „Serafina”, którego podstawowym zadaniem była pomoc jeńcom uciekającym z obozu.
Stalag 307 - zdjęcie ze strony zajezierze.fora.pl
Była jednakże i druga strona medalu: celem funkcjonującej w obozie komórki Abwehry o kryptonimie „Zeppelin” było wyławianie osób skłonnych do kolaboracji.
Na przełomie września i października 1943 r. stalag opróżniono z jeńców radzieckich (nieliczni pozostali pełnili służbę pomocniczą). Ich miejsce zajęło ok. 16 tys. internowanych oficerów włoskich tzw. Armata Italiana in Russia (przeważnie z piechoty, w tym jednostek alpejskich oraz lotnictwa, poza tym ponad 100 kapelanów. W lutym 1944 r. przemianowano na Oflag 77 który został wyzwolony 26 lipca 1944 r.
Poza wspomnianymi obozami na terenie twierdzy funkcjonował od października 1941 r. do kwietnia 1942 r. Stalag 237 (XVII D). Szacuje się, że na terenie dęblińskich obozów jenieckich zginęło około 80 tysięcy ludzi (w tym ok. 5000 Włochów) – większość została zamordowana albo umarła z głodu lub chorób .”
Tu mamy zarysowany obraz masowej eksterminacji przez Niemców , gdzie choroby i straszny głód zabijał równie skutecznie jak strzał z broni. Podobno wycie jeńców z głodu i bólu było słychać na kilka km. Nie mogę pojąć jak bestialstwo sięgnęło upodlenia i zezwierzęcenia przez Niemców. Nie jestem w stanie nawet spróbować tego sobie wyjaśnić. Nie tylko w tych wyżej opisanych miejscach w Dęblinie prowadzono masowe ludobójstwa. Także w okolicznych lasach i miejscowościach. Jedną z nich jest właśnie Kleczczówka ( kiedyś opisana przeze mnie). W lesie na rozstaju dróg jest mogiła do której dziś się udałem. Zadbana.
Ale są tuż obok kolejne świadectwa bestialstwa na jeńcach i nie tylko niemieckiego okupanta. Blisko , góra kilka km dalej w lesie przy Krasnoglinach , na skraju tegoż lasu kolejna mogiła. Na kraju lasu z Zalesiu, czy w końcu przywołany Dęblin.
To miejsce winno być na równi z Bełżcem , Majdankiem wpisany na miejsce wielkiej kaźni i umęczenia ludzi w czasie II Wojny Światowej. Pisałem nie raz o tym, Getto żydowskie, obóz katorżniczej pracy na Lipowej, obóz pracy w Stawach czy w końcu miejsce umęczenia ponad 80 000 ludzi –kompleks - Twierdza Dęblińska.
To tu w Kleszczówce w 1942 roku Niemieccy oprawcy zamordowali dziewięć osób bez mrugnięcia okiem w tym Polkę Aleksandrę Piątek, dwóch jeńców radzieckich i sześciu wyznania Mojżeszowego .
I mam to wszystko w sobie i nie daję rady patrząc na tą mogiłę. Na ten krzyż, na tego Chrystusa. Tylko las taki tu przyjazny i ciepły. Tak czule tą zadbaną przez Zespół placówek oświatowych w Bobrownikach mogiłę otacza. W oddali słychać leśne ptactwo, pewnie tym duszom zamęczonym zakatowanych śpiewają by choć ciut ulżyć cierpieniom. Czuję żałość tych duszy tu jak i całym lesie. I te konwalie....
Wracam, modlę się jeszcze raz , kłaniam lekko. Deszcz się nasila, obmywając emocje – choć tylko tochę. I czy to deszcz czy łza pozostała na policzku tego już nie wiem…..
Zdjęcia własne.Treść na podstawie tablicy upamiętniającej, cytowanych źródeł oraz Koło Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Rykach.