Kategoria

Rodzinne strony, strona 3


Zapomniany czar domowych peweksów...


03 maja 2022, 17:21

 

 

 

Lata 90 te , no może końcówka lat 80 był przełomowy w domowe wynalazki. Pamiętam doskonale jak

wszystko co smakowało – czytaj było nie z Polski- było trudno dostępne. Królowała woda stołowa w

butelkach 0,33 dogazowana kranówka szumnie nazwaną rozlewnią wód...heh. Każda gmina miała taką

rozlewnię wód,takie gazowane kranówki...bo z gazem wchodziło o niebo lepiej. Pewnie i w Puławach

taka lura z gazem w odpowiedniej butelce była działana...chyba na Profeckiej Wólce chyba... nie wiem do

końca. Koło domu rodzinnego mojego to była w Siemyślu. Szkoda gadać, jak był gaz i łechtał to było w

miarę. No w domu pamiętam w czerwonym opakowaniu były takie mosiężne w kształcie lejka trochę

dziwne naboje, śmierdziały w dłoni. Tak te do syfonu. Taka domowa kranówka dogazowana. Syfon się

zwało ,w gniazdo wkręcało się nabój. Robił psssss to ok. Jak nie to pusty. I tych pustych była cała masa.

Walały się po domu. To czas kiedy Grodziska w swoich niepełnolitrowych butelkach serwowała swoją

gazowaną wodę i nowe smaki. Pamiętam kolę. Butelka tego eliksiru była arcy droga ,więc z rodzeństwem

po nakrętce smakowaliśmy tą nowość. Pamiętam jak tato z DDR z wykopków ziemniaków przywiózł

nam ciuchcię na baterię ,parówki w słoiku i lemoniadę w kolorze fluo. Tak z rodzeństwem patrzyliśmy na

tą lemoniadę o nienaturalnych kolorach z każdej strony. Padło hasło otwieramy... trzy szklanki arkoroc i

nalewamy sobie...z jednej butelki 0,33 napiliśmy się zachodu w chwilę...nic nie smakowało jak ta

lemoniada....niccc

Dziś w głowie odpaliłem przepis na napój pomarańczowy w wersji budżetowej...jeden pomarańcz ,1 litr

wody.. pokroić ...gotować 10 min...odcedzić dodać cukier...ostudzić.....bosze jak to smakuje.....jak na 92

roku...XX wieku.....

Wstrętny zapach kawy...


16 stycznia 2022, 16:52

 

Trząchało mnie i to mocno. Zapach odrzucał! Co tam zostawało w tych szklankach z koszyczkiem? Czarna, czy bardziej brązowa niczym zmielony koks substancja , sztywno trzymająca się ,ciężka do wypłukania i sporej grubości warstwy obleśne ble… 

Pamiętam jak gnój jak był to cały rytuał picia tego czegoś. Lata 80 to moja lata szczypiora, młokosa stawiającego nieśmiało kroki w życiu szkolnym i społecznym. Rówieśniczo graliśmy w palanta, skakaliśmy na słomę w pegeerowskich stodołach, kradliśmy słonecznik z magazynów, podpalaliśmy snopki dla upieczenia ziemniaków. Były to czasy czynu społecznego…a to zbieraliśmy kamienie z pola, a to w wykopkach działaliśmy, a to odcinaliśmy łęciny z cukrowego buraka. Nie dość pracy i obowiązków w domu to jeszcze dla narodu takie smaki pracy były. Lecz na wakacje były za to suwerniry! Pamiętam biwak nad jeziorem Popiel. Kiełbasy były i ziemniaki pieczone, z pomostów wiele skoków na bańkę. Łapało się w ubytkach pomostu okoni na żyłkę z robakiem na haczyku. Pamiętam to ciepło słońca, moich rówieśników drących mordy na siebie, tą piłkę już pokopaną na naszym osiedlu. Pamiętam i cembry ogniska i nadziewanie kiełbasek i pite piwo ukradkiem przez dorosłych. Kusiło takiego gnojka jak ja. I to piwo ciemne z takim specjalnym otwieraniem. Pamiętam tak panowie uderzali ręką w to i było puuu i się piana wylewała. Tak  i się śmiali i pili i my z nimi się bawiliśmy i kiełbaski jedliśmy. Kąpiel w jeziorze obowiązkowa i na dętce od kaszlaka się śmigało… Pamiętam… Te ziemniaki do koszyka z pola, te buraki na kupkę, te kamienie na bok…Kto to pamięta…ech

Ale ta kawa bo o niej mowa była obrzydliwa. Wstrętna i jej zapach był odrzucający. Fuj. Jak myłem szklanki cieniutkie to pamiętam by nie wąchać i na szkło uważać. Dopytywałem się sam samego jak takie badziewie wstrętne mogą pić dorośli. Mama lubiła ten smolnyj napar i tata nie pogardził pamiętam. U babci to całe te obrządki były. Młynek biały dzielony z korbą. Tuż przy nim w srebrnym celofanie z ziarnami tego specyfiku ziarnista kawa. Woda w czajniku na gazie. I się zaczynało. Babcia pyta czy kawa , czy herbata. I tu też w latach 80 ciekawie było. Herbata królowała jedna mocna . granulowana. Pamiętam te granulki , dawały moc naparu już ich kilka. Brat Grzesiek mój do tej pory lubuje jej smak. Mnie trochę ścinał pamiętał. Zawsze w domu było sitko i na to sitko kilka ziaren tego granulatu przelewało się wrzątkiem na szklance. Kto kiedyś pił w kubku?! Kubki to na mleko ot były, chyba że emaliowane, to i na gaz się stawiało. Herbata i w tych koszyczkach była zaparzana. A one były różne,ot jak szyszka były na łańcuszku, czy takie w jak w imadle i cęgach wsadzane do szklanki. A szklanka cieniutka i koszyczki były. Pamiętam już pierwsze plastikowe i brązowe. Lecz i były takie zdobione niklowane, czy drewniane. Eh to był czas. No, ale kawa. 

Jak nowa paczuszka była otwierana tej kawy to było takie mini święto. Dla mnie zapach stęchły i ohydny, dla dorosłych budził zachwyt i uznanie. Wydobywały się z opakowania do młynka ziarenka z przedziałką widoczną w kolorach różnych. Od smolistych, przez ciemnobrązowe do takich jasnych beżowych.  Młynek biały zapełniał tymi ziarnami i trzeba było szybko i długo kręcić by zmełł co powinien. Wtenczas pamiętam dawano go mnie, gnojkowi a ja za korbę i ostro kręciłem. Pamiętam ten z wolna uwalniający się zapach. Był już znośny, już nie tak tęchły, taki odrzucający. Jak już ustałem w kręceniu nie czując oporu ziaren ,otwierało się młynek i do szklanek łyżeczką dzielono tą sypką ohydność. I wrzątek i się parzyła ta kawa. Nabierała wody gorącej do bólu ta sypkość w szklance i jak się nasączała to i opadała na dno szklanki czyniąc płyn ciemnym i czarnym. Uwalniając przy tym zupełnie nowe zapachy. Dla mnie nie do akceptacji…co ci dorośli w niej widzieli? Co smakowali? Co czuli? Musiało być smaczne i dobre bo rozmawiali długo z sobą, śmieli się często, niekiedy i smucili. Byli z sobą związani jakby tą kawą. To ona mówiła na wielu wymiarach by się spotkać i być…przy kawie…

Lata 90 to już nowe doznania. Pamiętam pierwsze kawy typu kapuczino z proszku. Zastępujące ohydną zbożową gotowaną na mleku żytnio-cykoriową ala kawę w smak wanilii , czekolady. Tak łatwo, bez ceremoniału . Cyk dwie , trzy łyżeczki do szklanki już nowej, okopconej – arcoroc. Smakowała mi pamiętam jako 16 latkowi taka kawa. I młynek w domu już elektryczny i do cukru i do kawy. I kaw więcej pamiętam było. I ta z Koszalina MK Cafe już zmielona w opakowaniach. Wystarczyło tylko miarką w kubek odłożyć ile się chciało ,zalać z czajnika wrzątkiem i delektować się zupełnie inną jakością kawy. Ta w latach 90 już pachniała subtelnie, nie stęchło, nie kwaśno. I kubek już pasował do niej. I wodę się w emaliowanym kubku przy pomocy grzałki nie gotowało. Już było nowe…. Pierwszą sypaną kawę wypiłem mając 19 lat. Została ze mną do dziś. Dziś to już całe inkantacje i ceremoniały parzenia kawy. Dziś to mamy jej smaków jakie się chce, nie tylko Arabika czy dzika Robusta. To ich warianty na smaki,czy kraje pochodzenia. Na ich drażniący czy nie drażniący dla żołądka zwyczaj. T taka siaka i owaka. Przetrawiona jak w Ćmielowie przez jakiegoś zwierzaka osiągająca astronomiczne kwoty za kilka łyków.

Ja nadal z przewrotności mojej hołduję zasadę- stare to dobre. Bez baristy, bez ceregieli i bez całego ołtarzyku doznań ceremoniału wstają co rano przed 5 i idę do kuchni. Wyciągam słój z ziarnami Robusty , garść do młyna na cukier. BZZZZZZ…woda w czajniku tańczy od gorąca…zasypuje kubek ilością słuszną zalewam wrzątkiem… słodzę miodem…. Idę z kuchni do pokoju i dalej z kawą już pitą jedną dziennie zaczynam dzień z synem śpiącym obok… Moje 5 minut w ciemności nocy porannej z nią z nim……

Grzybowa ...borowików pełna....


02 stycznia 2022, 19:38

 

 

Pomarszczone i koloru pastelowego. W kremowy i beże wpadające. Niekiedy i jakieś wypłowiałe żółcie i burgundy. Pomarszczone i zamknięte w słoiku twist. Ich czas wielki był na czerwcowym wczesnym lecie czy wybrzmiałej jesieni. Pachnące niebywale i bez opamiętania, nawet szczelnie zamknięte są idealne. Bez otwierania zatapiam się w ten świt września tego ciepłego. Parującego i dymiącego. Z paprociami pięknymi, z sosną rozłożystą i wtórującym nie niskim świerkiem. Z mchem i porostami zastąpionymi w butach , zapachem ziemistości ziemi, mchem mchu lasu, igliwia boru. Gdzieś dzięcioł wali, gdzieś jeszcze trel leśny słychać…Jagodziany i brusznice pod nogami się ścielą połaciami całymi. Gdzieś i niecierpek przebija, gdzieś czeremcha się pnie. Czuję ten dzień, czuję tą wyraźną wilgoć ciepłego ranka w lesie. Nie byle jakim. Tu lasy po hektarów dziesiątki się ścielą, tu sosen mowie, borów zagony, bagien i stawów bez liku. Tu dróg leśnych całe stosy, tu historii poligonu sowieckiego echo się ciągnie. Tu historii Linde i Gros Bornego echa ciągle są i ciągle można dotknąć. Tu Wał Pomorski i jego umocnienia są dostępne i do dotknięcia.  Odkręcam pokrywkę. Uderza mnie od razu ten las, ta Pierwsza Górka, ta Wyrzutnia, ten Duży Las, te na Łubinach… Boże od 20 lat ponad tu jestem i dopiero teraz poczułem ten świat i smak tego miejsca. Prawdziwki zasuszone w słoiku z tych lasów na styku Nadleśnictwa Czarnobór i Borne Sulinowa.Tu smak Sztajfordu i jego w jumbach kawałka drogi…dziś Płytnica. Leśnictwo Krągi, znam ,leśniczówka piękna , bywałem tam kiedyś. Teraz droga szutrowa i znaki są. Piękne parkingi leśne i ta paskudna droga na Sztajford. Terenowym dasz radę, osobowym graniczy z cudem. Pamiętam jak tam rowerem śmigałem , czy na Jelonek po skrócie koło jeziora , czy na samą wyludnioną wieś, czy na jeziora i zostawione samym sobie cmentarze. Tyle lat i dopiero dziś w tych moczących się borowikach zebranych w tych lasach poczułem ich tożsamość i moc. Na tą wigilijną grzybową. Tu u teściów się nie jada. Tu barszcz z buraka w cenie. Z uszkami i pierogami. Zakrapianie karpiem pieczonym i śledziem wszelakim. Ja z domu pamiętam tą grzybową. Taką przaśną , prostą. Wyborną i unikalną. Z trzech zup ulubiona przez brata mego. Moja to owocowa z wiśni była. Barszcz czerwony był a jak, mus. Bo i na Wielkanoc też barszcz..ale na zakwasie pszennym czy żytnim – żurem zwanym. Tu z ćwikły, czerwonej, buraczanej. Tej na mielone surówki modnej, tej do ukraińskiego głównym dziełem, tej buraczkowej oprawionej śmietaną. Tu na wigilię ma moc i zapełnia talerz głęboki swoją mocną buraczaną barwą i światem. Za nią to ta z mojego domu rodzinnego grzybowa. Na wrześniowych zasuszonych podgrzybkach spod Stanina czy Rymania. To te spod Powalic z boru sośniny pełnego lasu wydłubane o poranku. Zmoczone wrzątkiem i puchnące w godzin kilku. Czerniejąca esencja geniuszu lasu wypełniała miskę. Ją do garnka z jednym kawałkiem marchwi ,selera i pory w towarzystwie ziela i liścia bobkowego łączyłem. Gdzieś i sól kamienna była i pieprz nieodzowny. Zaprzyjaźniali się w warze na godzinę. Oddając z siebie wszystko co pyszne, co ziemiste i na akt ostatni. Smażonej na patelni posiekaną jak chcę cebulę i to wybrzmiałą, niczym purchawka olbrzymią na oleju . To ona pisała epilog do mojej i nie mojej grzybowej. Tej na święta. Przaśnej, postnej, mojej. W wigilię u teściów z borowika sprawionej… jadłem tylko ja…. Wato było…czuć ten bór i zmurszały świat Czarnoboru …..

Bulgoczący paprykowy świat wspomnień


24 września 2021, 10:32

Twarz już przysiwiałego murzyna na etykiecie w pomarańczu zatopionej. Pamiętam jak na początku lat 90 w SAMach pojawił się nowy niespotykany produkt. Gotowy sos do jedzenia. Smak już nie pamiętam.Uncle Ben's . Na nasze wujaszek Ben. Z ryżem saki ostro-kwaśne oferował. Ryż znałem wujaszka nie. Patrzyłem z boku i z obawą z czym to się jada. Obok rozgościł się Knorr z jego Fix-em chińskim. A przecież była znana co najwyżej kostka z Winiar , ta drobiowa czy wołowa. Gasząca studenckie podniebienie lat 90 wczesnych w koszalińskim skrawku żakowskim. Tu nie było filozofii, odłamywało się kawałek kostki ,zalewało wrzątkiem ,bełtało do rozpuszczenia. Ten chemiczno – tajemniczy zapach zaczynał unosić się na kuchni. Smak ..coż nikt nie wybrzydzał . Do tego parówkowa i kawałek bułki z Podlaskim. Obiad idealny.  Tu zrodziła się potrzeba narodu by takie szybkie zupki , ww smaku miałkie,ale strawne na rynku wdrażać. Pamiętam barszcz czerwony instant z Winiar ,czy Knora. Jak nasi kopacze przed mistrzostwami kopanymi zachwalali i zajadali się kubkami grochowej ,czy cebulowej knorra. Wystarczył wrzątek ,kawałek kubeczka i ta saszetka. Sypał się z niej proszek a rozbełtane z wodą nabierało gęstości i smaku. Gdzie tam do pomidorowej ,czy grochowej...ale coś miało w sobie. Przewagę szybkości robienia. O już nie trzeba było grochu moczyć, żeberek kupić ,okopowych, garów i warzenia godzinami. Tu sruu zerwać górę saszetki,dostać się do wrzątku i zalać. Mieszać minutę i mieć. Jak panisko ,do ręki drugiej kawałek podwawelskiej i wrocławskiej bułki. Mieć świat u stóp...choć na chwilę.... To już te czasy ,gdzie wujaszek Ben podpowiadał. Ryż i leczo. Co to leczo do licha. Uczyłem się na studiach o gulaszu,ragu ,ale leczo? Ki diabeł. Tuż po przełomie systemów to nie było znane wcale. Gdzieś ktoś robił sosy takie z pomidora LIMO okraszając papryką białą „sopel” z foliaka. Dawał kury trochę, groszku. Takie pierwotne smaki lecza. Później pod koniec lat 90 przyszła nauka ,co to za diabeł. Okazało się ,że pod tą nazwą można zawszeć każdy gulasz pod warunkiem ,że ma masę papryki i pomidora. Ciut cukinii czy kabaczka ,cebuli zdrowie i mięska kawałek ...lub bez.To bez nie bez przyczyny. Okazuje się ,że jak dasz trochę czosnku i kuku lub soczewicy,soi to i mięsiwo zbędne. Tak powstało danie ,co w nazwie ma leczo a jest polskim wezwaniem do gulaszu z warzyw. Takich nie okopowych raczej. Sypnięte lekko rozmarynem, estragonem ,czy bazylią nabierało nowego oblicza. Koniec lat 90 i zajadałem się na dogasających studiach słoikami tego frykasa. Z ryżem od wujaszka, czy pęczakiem, czy  gryczaką! Nawet z ziemniakiem wchodziło. Miało w sobie smak paprykowego świata....Jak wyszło za rzadkie to była zupa a'la węgierska ..bezmięsna. I pamiętam z domu słoików mrowie...tu bigos, tu gołąbki i to leczo się znajdywało. A plecak bez stelaża ważył pod 70 kg...na taborku w kuchni kładziony ..jak kiedyś bratowy ...ja za kucki ,za szelki w kucku i do góry. Żyły wychodziły ,ale wiedziałem ,że to plecak na studia ...na miesiąc życia. Mama uwijała się najpierw dla brata,później siostry i na końcu mnie ...słoiki wkładała smakołyków mrowie. Bym w Koszalinie na Mechanicznym miał co jeść. Teraz to doceniam, tak bardzo,że aż w dołku ściska!

To poświęcenie rodziców do końca,bez barier ,bez zahamowań dla dzieci....Coś już jako tato 2 dzieci i 42 latek wiem.Zaczynam co dzień chylić czoła przed rodzicami co dzień doceniając ich poświęcenie dla dzieci...

Dziś w garze bulgoce jak dawniej kawałek papryki czerwonej, cebuli ,trochę oberżyny, pomidora i ostrej papryczki...do tego pęczak ...tak ten jęczmienny.... ten zapach studenckich lat i młodości życia bije w mym domu cały czas....polecam...

Na Hugona ławeczka bije życiem...


04 sierpnia 2021, 07:17

Panie kłodę ot z lasu Czarnego targali Ci z Nałęczowskiej i ot rzucali pod chałupy. Bardziej przy drodze, gdzie i chałupa i bela dębczaka rzucona. Siadali panie w 68 jak tu jestem na nim i żyli i stawali się integralną częścią Bochotnicy. Dziś obudzony tym mniej więcej zrekonstruowanym słowem sędziwego , pchającego swe życie do przodu przy pomocy kul Pana z Zamłynia sceną z Hugona ulicy. Tak, wcale w 68 w Puławach ulice nie wyglądały lepiej. Trosze ubite, na wiosnę trudno przejezdne. Iść było trudno. Pamiętam jego wspomnienie z Bochotnicy. Opowiadał, że tu z Celejowa za Panną , teraz już długo stażem żoną przybył. To Tu na Zamłyniu było bagno. Wszystko grzęzło, ludzie chadzali skarpą , lub dołem przy Bystrej. Pewnie w Puławach nie lepiej było. Pani Maria opowiadała w swych komentarzach bardzo ciekawe fakty. A to o ulicy 6 Sierpnia, Czy 1 Maja, jak budowano już lepszą jej jakość. Jak poprawiano morową kapliczkę, jak była trudno przejezdna. To samo Mokradki. Nazwa nie bierze się z nieba. To był inny świat, tylko nieliczne dęby są świadkami tych zmian. Wyprasowane , nienaganne domki czy wille , gdzieniegdzie tylko utkane drewnianą historią tak niedawną tego miejsca. A las? Zagajniki? …brak całkowicie.

Dziś na Hugona ulicy doznałem czegoś co dawno nie widziałem. Spacerowałem w swojej sprawie z córką, oglądając co rusz blokowiska, krzyże, Wąską ulicę i czerwonej cegły budynek z 32 roku.I wszystko pasowało. Kręciły się samochody zażarcie przy hali na Piaskowej. Tłumy w nią wchodziły i wychodziły. Reklamówki i siatki pełne , gdzieś siarczyste kur.. na ceny. Gdzieś młodzi i starsi z bagietką czosnkową snują się po chodniku. Uderzające to stare miasto puławskie, tak niewiele świadków zostało a tak tętni życiem jak niegdyś chyba. Tu uderzyło mnie to co zanika i gaśnie wśród młodego pokolenia 50 latków.Ławeczka…..i na niej spotkania….Aż mnie cofnęło myślami do lat gnoja i nie tylko. Pod moim blokiem była ławeczka także, no bo jak nie ! musiała być. Na niej siadała pamiętam starszyzna styrana pracą w państwowych zakładach jak PGR i zmęczona kieratem ogródków i obórek pełen. Nanoszone konewki i wiadra wody ze stawku , posiane czy sadzone urodzaje. Kwitnące kwiecia za bukszpanem sterczały, umilały swym kolorem, zapachem i brzęczeniem pszczół i trzmieli. Tu na tej ławeczce zmieniającej się co jakiś czas siadali zmęczeni rodzice, sąsiedzi…społeczność. By zamknąć dzień słowem…Stachu ! jak u Ciebie z ogórkami ? kwitną? Wiśnie jakiś robak zaatakował…pożyczysz taczkę może na jutro? …takich zdań wydawać by się mogło niekiedy na siłę mówionych , mających ogromną moc lepiszcza. Scalającego społeczność, bycia razem w złym i dobrym. W sąsiedzką pomoc wiary całe naręcza, poskarżyć się na coś, siarczyście przeknąć do siebie , wyrzucić z siebie złe.. przed kąpielą dzieciaków, kolacji znojem i dorosłych bytem. Pamiętam jak na wsi mej nie było tak frontem do drogi dużo nie bywało. Dziadkowie mieli od domu na podwórko. Siadali często na tej ławeczce. Dogrzewało ich słońce kwietniowego dnia czy wrześniowego popołudnia. Ot decha na dwóch kołkach a była to niczym oaza , miejsce nie dla wszystkich , spocząć, nawet nic nie mówić…być. Oddychać tym co życie i bije tam. Westchnąć na upał, narzekać na deszcze, uśmiechnąć się na sąsiada. Dziadek lubił wisieć na płocie. Już stalowym pamiętam, lubił jak ludzie przemykali to tu to tam. Zawsze miał dla każdego słowo i oni mieli dla niego. Słuchaj Kaziu….zaczynało się w kilku aktach słowne wymiary przeżywania. Mieli tyle w tych moich latach gówniarza do powiedzenia. Lata 80 młode dla mnie bardzo, ale każdy z każdym na tej ławce siadał , lub się zatrzymywał. I coś zaczynali gaworzyć, gdzieś dawali swój obraz człowieczeństwa ,ludzkiego ,sąsiedzkiego bytu. Pamiętam jak w latach już XXI wieku wjeżdżałem w me najukochańsze Góry Świętego Krzyża to w Łagowie, Rakowie, Ocisękach czy Daleszycach takich ławeczek frontem do ulicy masa. Na nich siadali głównie starsi, starcy nawet z laseczką na lekko spróchniałej desce wyczekiwali …i obserwowali. Ja zawsze głowę skinąłem i w wielkiej estymie dla nich Dzień Dobry mówiłem. Z ust tych już często po 80 samo Dzień dobry miało pełne ich życiowego kieratu i doświadczenia wymowę. Często ten głos już drąży, już niepewny, już nie ten co by się chciało. A ja zawsze głowę w pas dla ich życia zginam. Nie godnym jakoś im w te oczy zaorane lica spojrzeć normalnie. Przeżyli , co ja mogę sobie tylko wyobrazić. W sumie nawet nie chcę… Jadąc ostatnio przez Ożarów, Śląsko, Walentynów, Ciepielów ..Sandomierz widziałem już upadające i kulawe ławeczki przed domami. Połamane, zmurszałe…puste… To pokolenie odchodzi nie dając pałeczki młodszemu. Patrzę na Bochotnicę, Parchatkę ..tu ławeczka przed domem rzadka ,ale jest. Niedawno sędziwej gospodyni mówiłem z serca Dzień Dobry… 

I dziś znów odżył duch, może bardziej nadzieja na Hugona ulicy… Siedziały zacne  damy w lat ubrane na oko 65 plus. Na swój wiek prezencja genialna, oko zrobione a przy nich pan szarmancki. Dwie były i rozmowę żarliwą toczyły, pan wtórował i widząc kolejną damę zapraszał na ławeczkę… Taką miejską ławeczkę na Hugona do wspólnego przeżywania….

całe szczęście ,że ławka pełna ludzkiego człowieczego bicia serca.......

Oranżada ...dzieciństwa


31 lipca 2021, 17:34

 

 

Młode ręce Antosia wyciągnęły U Grubego na Niwie dłonie po oranżadę. Zawahał się jak miał wybór…

Czerwona czy biała?

Ten dylemat dusił mnie od zawsze! Cóż to , to tylko kolor, ale jednak to coś więcej. Pamiętam jak powstawały całe rzesze na osiedlu na wsi u mnie zwolenników czerwonej ,ale także i białej. Nalewanej do butelek 0,3  w skrzynkach obok piwa leżały w sklepie GS. Tym późnym. Pamiętam i obok tego woda stołowa ( tak, tak stołowa) Jantar z pobliskiego Siemyśla. Była tam rozlewnia wody stołowej. A ktoś zapyta co to za woda była? No taka jak to mówili z kranu z gazem. Trzymana w brązowej butelce dłońmi młodego człowieka w latach 80 była niczym późnij , długo później butelka koka koli . Woda stołowa miała gazu w opór a smak po wygazowaniu jak kranówa. Ja lubię kranówkę. Choć jak mieszkałem w Poznaniu kranówka była paskudna. Ale jak byłem w paśmie Cisowsko-Orlowskim w Górach Świętokrzyskich tam woda mięciutka i pyszna. Pada mi obraz z lat 80. Kołobrzeg blisko ulicy Lenina. Główny skwer , fontanna tryska, blisko moja szkoła, Technikum Żywienia, na placu budka z lodami włoskimi – najlepszymi na świecie , obok na wózeczku baniaki aluminiowe. Pan wozi saturator. Obok wata cukrowa się kręci. Też z aluminium wszystko prawie . Na blacie leży masa woreczków o różnych kolorach i smakach. Były żółte o samku ala lemoniady cytrynowej, czerwone – landrynkowe , wszystko w delikatnym woreczku. Do tego słomka energicznie przebijająca smaki dzieciństwa. Była też woda sodowa a jakże. W domu pamiętam był syfon. Do niego kupowało się naboje Co2. Ile z nich było pustych…bez liku. Cały karton naboi i kilka dawało tylko sprężonego gazu smak.  To pierwsze gazowane wody w domu, pierwsze łaskoczące podniebienia bąbelki. Pamiętam jak na końcówce wieku XX Grodziska serwowała w swych nieforemnych butelkach ciemno brązowych  smaki nowe. Smakowe. Pamiętam jak z rodzeństwem po naparstku kosztowaliśmy nowego świata smaków. To było delektowanie się nowym , niebanalnym światem samków,tak nowych ,że aż zatykało ze szczęścia. Pamiętam jak pod koniec lat 80 przyjechała Nysa na osiedle. Całe osiedle się zbiegło gnoi jak ja. Klapa się otworzyła, dwóch pod 40 panów pokazało nam inny świat na ladach tej nyski. Były niemieckie piwa, parówki w słoiku w zalewie, muszkietersy i snikersy, były pamiętam jak dziś soczki w kartonach. I ten soczek jabłkowy z zielonego jabłka był do wygrania. Ten co przyniesie im najszybciej paczkę zapałek z domu soczek wygra. Naglę całe osiedle gnoi ruszyło po paczkę zapałek z Sianowa. Wygrał kolega z białego bloku. Dostał soczek ze słomką. On uciekał z nim a my za nim. W końcu patrzyliśmy się jak w 88 roku przebijał słomką tą aluminiową z wielką estymą ..a  my gówniarze oczy  usta otwarte na te nowości. Dał kolega skosztować …niebywały smak….i ten niebywały smak oranżady tej mojej czerwonej pamiętam. Przyjemny słodkawy smak i gazzzz buzująca w nosie. Biała nie była tak oranżadowa. Bo przecież oranżada to pomarańczy czasów słusznych substytut. Mnie do dziś smakuje i ta z Helleny czy Biedry czy FreeWay z Lidla …dziś młody mój wybrał białą….

Zagony tatarki skowieszyńskiej codzienności...


24 lipca 2021, 08:20

Lubię jej smak. Taki swoisty, wyraźny. Ten trójkątno-jajowaty orzeszek. Mocny bo palony. Dodatkowo tym paleniem smaku i zapachu nadaje. Nie każdy przepada. Wielu grymasi , że za gorzka, że pachnie jak ściernisko trochę, smakuje wyraźnie i bez pomyłki z innymi kaszami. Gryka. Moja ukochana kasza. Ta palona, uwielbiana przez me podniebienie i ta nie palona. Biała. Choć białą nazwać przeca nie można. Jedynie nie palona ..to tak. Pamiętam za czasów gnoja jak obiady były wydawane ze stołówki PGR to ta kasza , często potraktowana po macoszemu, rozgotowana, popękana kleista jak papka bez soli packą w trójniak kładziona była. Obok gulasz obowiązkowo z jakiegoś niegórnolotnego mięsa był. Sporo tam pamiętam podgardla było ,czy boczku …w sumie smaczny ,ale tłusty. Do tego buraczki czerwone klasyczne albo kiszony ..taki na fest kiszony. I z tego trójniaka się wyjmowało te obiady i ta kasza jak paćka kleksem na talerz, na niej gulasz , buraczek na swoim miejscu , mocno octowy. Nikt ni grymasił , zajadał …ale kasza była spaczona już od maleńkiego. Przeca jaglana , zdrowa, pyszna, odkwasza organizm. A Pęczak ? Kto pamięta? Nie łamany, cały w krupniku można było znaleźć ,lub w gulaszu jakimś. Nawet do mielonego był dawany. Na ryby gotowany nocami . Pamiętam jak się smakowe wersje gotowało ,na leszcze,czy liny. Ech to były czasy. Pęczak zdziadział  latach ubiegłych do cna. Tak wartościowa kasza ,a tak upadła nisko. Dziś ,gdzieś znów nabiera rumieńców. Już nie z byle jakim badziewnym gulaszem stawiany, lecz z frykasami wołowiny lingwy czy polędwicy. 

Dziś ta gryka w smaku i głowie jest. Uwielbiam jej grykowość. Ma dużo rutyny ,dlatego gorzkawa bywa. Co to za pseudo zboże, że o nim cale poema pisali. Tatarka , kasza gryczana , gryka …tyle nazw mówiących o prawie tym samym. Bo tatarka wzięła nazwę od najazdów Tatarów i jest biedniejszą siostrą gryki zwyczajnej. Tam ,gdzie bogatsza siostra nie wzejdzie to to tatarka da radę.

I na tych polach Skowieszyna tej gryki pełno. Cale łany by się powiedziało. Lecz łan to sporo prawie 16 hektarów… A tu zagody kwitnącej tatarki ,czy na poplon ,czy na zbiór jest. Co roku na tych piachach Skowieszyna się znajduje. I czuć jej zapach na jesień smakuję jej kaszę, ziarna. Czy zbierana na kaszę? Nie… dla użyźniana gleby pod zasiew zbóż ważniejszych. I tak w głowie pamiętam ,że Cystersi byli już w Polsce koło roku 1140 i przynieśli nowinki rolnicze i nie tylko. Choćby trójpolówkę , czy młyny wodne i wiatraczne. Dziś zatrzymałem się na już lekko wybrzmiałym w przekwitaniu polu gryki. Trzmiele , pszczoły szukały jeszcze ostatków pyłków a ja napawałem się widokiem tego białego kwiecia. Myśl miałem , by  jak się ostanie to na jesień polecę jak co roku i nazbieram sobie kaszy woreczek. Tej skowieszyńskiej gryki. Nie palonej jedynie suszonej na blacie w kuchni. Ugotowanej w lekkości solonej kamienną solą wody. Smaku sypkiej i mniej sypkiej kaszy z odrobiną masła nic nie zastąpi. Tej samotnie zbieranej , odmuchanej i suszonej. Nie idealnej jak sklepowa , głęboka w smaku, bijąca na łeb tą kupną. 

Ja nie stąd. U nas z gryki to kasza do nielicznego obiadu była. Tu na Lubelszczyźnie ma swój tradycyjny rodowód i głębokie zakorzenienie w kuchni i tradycji. Proszę zdradźcie , gdzie używane tatarki. Słyszałem o pierogach z kaszą gryczaną, w gryczakiem ciastem…

Bierczany czas wspomnień...


19 lipca 2021, 17:31

 

Puławy, Górna Niwa. Przed wojną wielkie gospodarstwo, w czasie wojny miejsce choćby lotniska polowego dla Armii Czerwonej. Po wojnie kształtujące się wyrobiska kruszywa i gliny. Las i Instytut ten sadownictwa i pszczelarstwa. Piękne małe dworki są dalej na Uroczej, Miodowej / Lubelskiej. Niegdyś Dzierżyńskiego ,historycznie Trakt Lubelski. Stąd tak teraz dziwnie brzmiące nazwy ulic jak Sadowa, Pszczela. Dziś na niedawnej Armii Ludowej ,dziś rtm. Pileckiego …( ciekawe ile osób jest w stanie powiedzieć choć trzech ważnych dla polskości rotmistrzów…) nowy plac. Chwalony przez miasto i chwalony przez gawiedź rodziców z dziecinami. Sam chwalę , nowe na nim. Błonie nowy plac owszem i buda jak auto podobna z lodami i innymi frykasami ,lecz ten większy, chyba największy plac. Mam do niego kilka kroków z domu dosłownie. Młody na sam przód z chęcią latał na ten nowy przybytek , później wolał przechadzki z ojcem swoim po Niwe. Do dzwonu kościelnego obowiązkowo przed 18 się stawić. Tu podobno jak plebanię budowano to i sporo kości przerzucono i zakopano. Potem kościół przy kaplicy lata całe powstawał. Powstawał w tej najmłodszej parafii Puław. Czy okazały? Czy dostosowany do potrzeb parafian? Ne wiem. Dziś na dzwon droga przebyta i zatrzymałem się na placu nowym z młodym. Tam na ławce kisiły się młode roczniki podlotków patrzących na w dłoni ściśnięty telefon. Było ich z 6cioro. Mieszane towarzystwo. Co ich łączyło to wspólny byt wirtualny. Ja z Antkiem latam to tu to tam, to na ślizgawkę , bujawkę, piaskownicę i znów od początku. Młodzi dalej z uśmiechem na ustach kciukiem wybijają swoje istnienie w rzeczywistości nie naszej, wirtualnej. Na messa, fejsa, ista i gdzieś tam jeszcze… Naszła mnie myśl i uderzyła nostalgia moich czasów gnoja.

A zabaw było bez liku. Komutra nie było , TV nie było , no 1 kanał , kilka z satelity zrozumiałych . Lata 80 pachniały niesamowitą zażyłością bycia razem. Gra w palanta łączyła nie tylko wyższe z niższymi rocznikami w szkole ale i pokolenia. Pamiętam szukało się dobrego kija lekko zagiętego z leszczyny. Takiego podwórkowego palanta. Jak wysechł na czerwcowym słońcu był genialny. Uderzał mocno nie za lekko się poddawał a w ręku był bobrze czepny. Piłki zielone do tenisa. Później kauczukowe weszły , gdzie to samo uderzenie niosło na daleko nie znaną odległość. Tu łapaliśmy na lewą…pamiętam. Lewa dawała przewagę…. I tak od południa do nocy, przy słabym świetle osiedlowego betonu padały rozrywki niesamowite. Były bazy …. Takie zabawy, prócz grania w nogę były zabawy inne. Gra w noża. Marzeniem była finka, ale starczał zwykły kozik. Pamiętacie? Zaczynało się z palców ,gdzie ostrze było dociśnięte grać. By nóż upadając na ziemię był w pozycji wbitej. Z jednej ręki i z drugiej. Zaciera się ma pamięć. Potem chyba rzucaliśmy w okręgi coraz mniejsze te noże. Musiał być wbity pod kątem pamiętam… Grało się w to długo ..to były niesamowite zawody. Chłopaki tylko grali. Tak jak lotki z kurzych piór obiliśmy. Postawa z leszczynowego drewna, 3 otwory i trzy pióra kurzecze. Na przód wbity calowy gwóźdź. I te lotki samoróbki fruwały po całym osiedlu, były zawody jak teraz w Darta. Niekiedy trafiały w kolegę ,ale nie robiły większych szkód bo były lekko puszczane.

A w domu?

Królowały bierki , te plastikowe pamiętam. Te ważne jak dwuząb, trójząb extra punktowane. Zrzucało się całą garść bierek i odejmowało by nie ruszyć innych. Jak drgnęły mocno to przeciwnik miał swoją kolejkę wybierana. A gra w kapsle? Kicające do miseczki po naduszeniu ? Kto pamięta?

Karty… w moim domu rządził tysiąc ! siostra była niesamowita w niego. Jest nas troje rodzeństwa. I w tego tysiąca się rznęło całymi wieczorami. Co to były za emocje…Boże… tato nauczył grać w szachy .. grało się i to dużo…chińczyk i warcaby nie bardzo…szachy tak. To była gra pamiętam, pieczołowite piękne drewniane figury wyznaczały nie jedne wieczory z nimi….

A gitara,czy akordeon…to już inna bajka…. Latało się do lasu robić domki na drzewach cichaczem zawijając siekierę i piłę z piwnicy ….. Strzelało się łukiem robionym ze sznurka od snopowiązałki i pastuchem elektrycznym ,czyli pręta z włókna szklanego…

A dziś …nie mają czasu młodzi dla siebie..muszą spowiadać się w necie….cholera…

Ogórki wspomnienie konewki cięzkiej


15 lipca 2021, 14:08

 

 

Targ w środę pod mostem w Puławach. Gwar , ruch , przy MC masa aut, pielgrzymki piesze. Gdzie niedawno Tesko żywiło tysiące, dziś płyną z rana mrowie ludzkich cieni. Mają i koszyczki i reklamówki czy siatki nawet. Te takie stare. Pani dziś miała taką. Patrzyłem na siatkę długo. Sploty luźne, dwa krążki  z plastyku niczym obręcze dziarsko trzymane w dłoni starszej pani. I te korowody dziś lgną do miejsca spotkań targowych. Tylko napis razi mnie …jarmark … Toż to jaki jahmark …przeca one odbywały się co rok. Targ co innego. A co z targowania na targu zostało? Dalej umiemy się kłócić z kasą fiskalną na pęczek marchwi? Z rolnikiem na pace mającego worki po 25 kg młodej Irdy czy Lorda?  Nie wiem tego, dziś  po pracy mam swoje ja. Swoje patrzenie w przeszłości smaki pracy znoje. Mam ok kolegi z pracy 15 kg ogórków małych , idealnych na małosolne, na korniszona, na kiszonego. Mój pierwszy w tym roku słoikowy czas. Rok temu byłem pewny ,że w sierpniu będą jeszcze….już nie było ..kupowałem kiszone , ale co gorsza kwaszone ze sklepów , przeklinając moją opieszałość  i zaspanie w lipcu. Dziś wiem ,że dla dzieciaków będzie zrobione. Ogóreczki świetne ,idealne. Żebrzę liść chrzanu, kolega rwie bez zastanowienia. Bo w moim domu liść chrzanu a nie korzeń się dawało. Pytam – masz wiśnię? Mam a co…można kilka liści ? A po co Ci ? No jak po co ..do kiszenia. Liść wiśni obowiązkowo, był i liść porzeczki czarnej w domu, lecz dziś nie miałem na podradziu. Wcisnąłem kilka rwanych liści winogrona z Niwy. Koper sterczy  na jego polu…kilka ich kwietnie . Pięknie pachnie …a ja dalej proszę …no choć kilka  ich . Rwie, ale mówi ,że żona mu jajka urwie… Śmiejemy się  fakt nie dużo go na jego dęblińskiej ziemi. Zabieram 15 kg ogórków swoich , bez chemii, nie gorzkich od słońca i chemii. Takich swojskich. Jadąc do domu , do Puław targnęła mnie myśl wspomnień moich…. 

To w cale nie lekka konewka była, na drugą rękę wiadro. I Tak wzbogacony o kieratu późnej wiosny upalnej ,raz ja , raz tato wydreptywaliśmy ścieżkę do stawku. Tam mała kładka dla ogrodników. Każdy na kolanie zanurzał konewkę ocynkowaną  tej  mętnej wodzie i wiadro. Wstawał i szedł do swoich papryk czy pomidorów pod folią. Jak słońce piekło dłużej to i czas na polewanie ogórków ,co wodę pić kochają  jak i fasoli , bobu,marchwi….w sumie wszystkiego. Jak ktoś miał bliżej to ciągnął szlauchem i podlewał wieczorem. Pamiętam jak ciężką konewka stawała się po raz 20. I ten dziubek. Można było zdjąć nasadkę dającą równomierną wielko strumieniową fontannę wody na mocny jednorodny kanał wodny.W upalne wiosny i lata niczym pielgrzymi szliśmy do stawku po wodę. I tak jak się zaczerpało tej wody to i na drodze się spotkało sąsiada. Z Każdym po kilka zdań. Pamiętam starzyzna długa gaworzyła a młodzi zaiwaniali. Pomidor lubi wodę, ogórek też. Jak jej z nieba nie było to trzeba było się nosić. I tak wieczór każdego upalnego i suchego dnia był wypełniony noszeniem przez gospodarzy wody dla potrzebujących roślin. I ten ogórek pamiętam tak wyczekiwany. Wzejdzie ..nie wzejdzie.  Gdzieś obok tyczek fasolowych i bobu wysiany. Wije się po ziemi często spękanej słońcem. Nabiera na małych ogórkach kwitnienia bladą żółcią… Co dzień doglądany jak cały ogród przez rodziców. Z gracką na chwasta ,z koszykiem mleka kwaśnego i bułek z serem dogorywaliśmy z nimi na lipcowy późny pierwszy zbiór. Gdzieś obok kabaczek był, patison, dynia nawet. Groszek zielony, fasolka ,bób, i e korzeniowe . Truskawki zagonki i przekwitające łęciny ziemniaka.  Pierwsze smakowanie …czy nie gorzki… W tym roku nie …jaka ulga. Te pierwsze ogórki  pola pokochane ze śmietaną i koperkiem gościły  na obiedzie z młodymi podkopanymi ziemniakami , okraszonymi skwarkiem czy cebulką…. Ta mizeria była fenomenalna. Swój  ogórek, swoja śmietana, swój koperek…szczypta soli kamiennej, kapka pieprzu i sadzone na swoich jajkach. 

To była niesamowita młodość. Pamiętam ,że ludzie jeździli i pobierali solankę na wyspie solnej w Kołobrzegu do kiszenia. Leje się z gardzieli do tej pory. Wybitnie słona woda…aż za słona. Ci co testowali mówią,że za mocno soli. Rozcieńczali jakimś kluczem. W domu pamiętam sól Kłodawska niejodowana . Gruba, kryształ konkret. Naszykowane słoiki a w nich liść chrzanu, czosnku ząbek, liść wiśni , liść porzeczki , koper i wsadzane na wcisk ogórki. Maławe,idealne. Kiedyś mama zalewę gorącą robiła, dziś zimną by sól się rozpuściła. I ja jak ona. Dwie płaskie łyżki na litr wody. Inni dają czubatą jedną łyżkę , inni dwie łyżki… ile nas tyle przepisu.  Ja matczynej proporcji się trzymam. Ogórek ze 3 godziny pił wodę w wannie. Teraz zalany do rana solanką , by rano podrównać i zakręcić …niech się kisi…. W planach  i korniszony i sałatkę i kilka słoików kiszonych znowu….lubimy kiszone….bardzo….

Cukiniowe westchnienie młodości


12 lipca 2021, 08:04

W mroku niepamięci nie sięgam tak daleko bym sobie rozprawę dał, kiedy w domu rodzinnym pojawiła się cukinia. To musiało być gdzieś cichaczem posiana, tak na spróbunek. Zobaczyć co z tego będzie. Już nie raz chwaliłem mamę i tatę jak pioniersko zaprawiali ogródki nowym i często na wsi czy gminie egzotycznym warzywem czy owocem. A to skorzonera, a to arbuz czy rodzynek brazylijski. Arbuzy nie porosły duże, ot  kulki niewielkie, w dłoni pełne. Płoży się jak patison czy kabaczek.  Owoc mimo szklarniowego chowu nie porósł duży. Było ich kilka. Tej rosły miał może z 1 kg ,reszta jak męska ojcowska pięść. Zebrane w kosz i poniesione na 2 piętro bloku do kuchni czekały na osąd. Bardziej patrzyliśmy z zachwytem niż z oczekiwaniem na smak. Nie chciały rosnąć. Podlewane, pieszczone , modłami odprawiane …po trosze rosły i kuniec. Czas stanął , łodyga z dnia na dzień usychała kiwając szalkę dojrzałości arbuzowej . I ten największy rozkrojony został, podzielon po biesiadników. Takiej słodyczy nie miałem w ustach po dziś dzień. Malutka kulka arbuza a tyle dała nauki rodzicom a nam żgajom smaku. Eksperyment jednokrotny był , nie nadał się arbuz na kołobrzeskie przyrody. Tak na Bałkanach , gruzińskich wertepach rośnie mu się wybornie. A  rodzynki? Myślicie ,że smakują równie słodko prosto z krzaka ? …skąd. Po odrzuceniu sercowatej łupiny już lekko uschłej pojawiała się jagoda, ni żółta ni czerwowana. Jedna w łupinie, sama. W smaku swoista nie słodka zanadto. Skorzonera? Kto słyszał o tej korzeniowej roślinie. Smakiem ni to kokos ,ni orzech włoski a jaki sok , mleczny wręcz ….cudowny…

Lipiec , ostatnie ziemniaki się kwiecą, już podbierane są z redły. Już z koperkiem i kwaśnym na obiad. Takie nie obierane, tylko delikatne skrobane. Niekiedy sadzone przy nich, lekko osolone i pieprzem pokryte. Kwaśne swoje, w garczku pod śmietaną zbieraną. W lodówce schłodzone kwaśne, w takie duże klocki pamiętam galaretowane kwadraty cięte nożem i wybierane łychą. Można było i pić i jeść. Takie swoje kwaśne było. Gasiło natychmiast upał , czy uczucie pragnienia. I te młode ziemniaki lekko popętane z sadzanym na koperku i kwaśnym. To Obiad lipcowych długich dni na roli i krótkich nocy. Za nim w sadzie naszym śliwa wczesna. Żółta choć nie do końca. Ale wczesna. Duża ta śliwa ,znaczy owoc, bo drzewo skromne. Latało się na gówniarza pod tą śliwę.Obok była stara poniemiecka wiśnia. W sumie dwie… jedna poszła pod nóż. Druga rodziła. Wysoko swe wiśnie. Pamiętam jak wzbierała w smaku owocem , karmazynem i szkarłatem zachodzącym tym śliwa żółta smaków miała całe kobierce. I tą śliwę kijaszkiem tłukłem by owoce skosztować…. Patrz..dziś znów zobaczyłem żółte śliwki. Pewnie z daleka. Nie mogłem sobie nie kupić kilka deka. Zatapiając się w nich zatapiałem się w swoją młodzieńczość…i smaki się zgrały całe…. Jak dawno nie kosztowałem tej śliwy…A co z cukinią?

Dziś sąsiad mnie zaopatrzył kilkoma nimi, różnymi …tymi i żółtymi i zielonymi. Cukinia kupuje smak od innego co z nim w garnku siedzi. Pamiętam w domu siostra kochała placki z kabaczka. Czy z obranego kabaczka pociachanego na talarki ,czy takiego na tarce poszatkowanego. Jajko, bułka tarta, na patelnie… a ja tych kabaczków nie lubiłem …dla mnie zbyt kabaczkowe były. A w domu dyna się nie przyjęła ale patison tak. Dziwne te twory ale smakowały pierwyj sort. Te z octu głównie. Kabaczek to tylko pestka dla mnie , samego go nie lubiłem ,ale cukinia ? swoistego smaku mało jak kasza jaglana. Lubiłem z niej placki, lubię ją w pomidorach, czosnku, lubię ją, bo nie brzmi cukiniowo, tylko dyplomatycznie.

Dziś w tych wspomnieniach na żywo się lubuję…mam je w koszykach. Kalafior wiadomo …nie teraz ale jest. Ta śliwka …ta cukinia ….ta młodość…