• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Blog o przyrodzie, naturze, śpiewaniu, historii

Kategorie postów

  • aktywność sportowa (13)
  • basonia (1)
  • bobrowniki (4)
  • bochotnica (12)
  • bonow (2)
  • borowa (16)
  • borowina (5)
  • chrząchów (1)
  • chrząchówek (1)
  • ciekawostki (23)
  • cmentarze (21)
  • delegacyjny i podróżniczy splen (5)
  • dęblin (27)
  • drozdówko (1)
  • epidemie (6)
  • filozofia (67)
  • gołąb (5)
  • góra puławska (3)
  • historia (130)
  • jaroszyn (1)
  • józefów (1)
  • karczmiska (1)
  • kleszczówka (1)
  • końskowola (7)
  • kurów (1)
  • Łęka (1)
  • maciejowice (1)
  • matygi (4)
  • młyny i wiatraki (25)
  • mosty i przeprawy (3)
  • nieciecz (1)
  • obłapy (1)
  • opatkowice (1)
  • osmolice (1)
  • parchatka (6)
  • piskory (1)
  • podzamcze (1)
  • pożó (8)
  • przyroda (44)
  • puławy (48)
  • rodzinne strony (55)
  • rudy (4)
  • sieciechów (3)
  • sielce (1)
  • skoki (6)
  • skowieszyn (6)
  • smaki ryb w puławach (2)
  • spiew (12)
  • starowice (1)
  • technika (5)
  • trzcianki (1)
  • wąwolnica (1)
  • wieprz (2)
  • wierzchoniów (1)
  • wieże wodne- ciśnień (7)
  • wisła (8)
  • witoszyn (1)
  • włostowice (2)
  • wojciechów (2)
  • wolka nowodworska (1)
  • wólka gołebska (6)
  • wskaźniki artyleryjskie (1)
  • wyznania religijne (18)
  • zbędowice (2)
  • ziemia szczecinecka (1)
  • Życie (54)

Strony

  • Strona główna

Linki

  • Bez kategorii
    • Blog o własnej wędlinach....
  • Bieganie inie tylko
    • Maratończyk i jego przemyślenia
  • Historia
    • Fortyfikacje
    • I WŚ Puławy
    • Interaktywne stare mapy
    • O cmentarzach , dworkach
  • Historia lokalna
    • Dawne Puławy
    • I Wojna Światowa
    • Kompendium wiedzy o Gołębiu
    • Poznaj Lublin
    • Skoki i Borowa
    • Świetny blog o historii regionu
    • Wszystko o Sieciechowie
    • Wyjdź z pociągu
    • Zabytki, zaułki, zakątki ...
  • proces technologiczny
    • Procesy technologiczne
  • Przyroda
    • Blog leśniczego

Kategoria

Rodzinne strony, strona 2

< 1 2 3 4 5 6 >

Cknienie wędkowania...

 

Był rok 1999. Pamiętam idealnie. To był rok ryby życia. Nic nie sprawiało bym był pewny wyniku wędkarskiego jakiego wtenczas dokonałem. Kto by pomyślał ,że o wędkarstwie teraz to tylko z portali internetowych i na jutjubie oglądam…to Primanki,to Lucia, Czy Małego Rekina. Wtenczas zapalony byłem niebywale na ryby. To brało się z kolebki, brak mój starszy o wiele i tato już wędkowali i mieli sukcesy. W latach 80 tych moim miejscem wędkarskiego przedszkola był stawek przyosiedlowy we wsi PGRowskiej ,gdzie mieszkałem. To tam doskonale pamiętam była woda o tak zmiennej fakturze, gdzie były swoje miejsca. Niczym na wielkim jeziorze miejscówki pooznaczane. A toż przecież oczko wodne jedno z dwóch jakie kiedyś służyły do hodowli karpia. Drugiego już nie ma. Zasypane i uprawiane  po drugiej stronie drogi na Kołobrzeg. Tam była plaża, przy wejściu, między dwoma drzewami, na sitowiu, koło wyspy, na kładce, czy na kamieniu. Taki marny akwen był dla mnie całym wędkarskim rajem. Rozczytywałem wodę kilka lat. A były tam ryby życia. Dwa ogromne karpie co zrywały sprzęty,szczupaki ,czy liny. Wszystko tam było. Były i bańki po olejach,jakieś żelastwo ,czy syf z wymiany filtrów i oleju w autobusie ,czy żuku. Rósł tam głóg . Zawsze korciło mnie by jeść te owoce. Lecz nie wiedziałem ,czy można. Na tym stawku złowiłem pięknego lina ,gdzie mam zdjęcie z tatą. Leszczyna wycięta w brzózkach ,kawałek żyłki Stylonu. Ruski haczyk z oczkiem i spławik z kurzego ,czy gęsiego piórka. Malowany lakierem do paznokci ukradziony na tą chwilę od mamy. Taki banał teraz. Lecz kiedyś było wszystko prostsze, łatwe do pozyskania i dużo mniej skomplikowane. Żyło się przaśnie. Ot ciasto z mąki i wody.Niekiedy na bogato z żółtkiem dla koloru. Czy ukopany czerwony robak z gnojownika. Swoje wyhodowane na padniętej kurze białe.Czy uparowana pszenica lub ziemniaki. Tak było. Na zanętę śruta zwana tu ospą. Kukurydza do tego i tyle. Bywały już zanęty w sklepach w latach wczesnych 90 wędkarskich. Takich mistrzów jak Gutek, czy Lorenc.Lecz ryby ze stawku wolały te przaśne karmy. Jak miałem okazję ruszyć na jeziora to sprawa była poważniejsza. Pamiętam jak dziś tato był skarbnikiem PZW i kartę miałem opłaconą. Na legitymację zrobił mi egzamin jak Bóg przykazał. Zdałem. Karta wędkarska była dla mnie czymś niepojętym. Niczym paszport do wszystkich możliwych technik połowu i jezior ,rzek i stawów rybnych. Dumny byłem ,że ją miałem. Taka legitymacja, i gość jak ja ją mam. Opłacone nizinne pamiętam i rura na jeziora. Rower damka ,czy Wigry-3 dawał radę. W Wakacje jak truskawek nie zbieraliśmy to siadałem i jechałem na jeziora obładowany niczym szczególnym. Ot trochę zanęty i przynęt trochę. Do tego zawsze termos herbaty i kanapki. Tak już gotowy o 3 ruszałem w szarym świcie na ryby. Jezior było kilka. Głównie w Starninie sobie upodobałem. Pozostałe w okolice były w PGRybie chyba. Na pewno Popiel. Ale w latach 80-90 jeszcze w PZW. Ileż to miałem przygód nad tymi wyprawami. Od rodziców opierdolu dużo ,że znów na ryby , co dzień ,i rano i pod wieczór. Tak było. Nic mi nie wadziło. Łapałem piękne płocie pod kilogram ,czy liny ponad 2 kg. Ale w 1998 roku był gorący lipiec. Gotowała się woda z samego rana. Bomblowała przy jabłonce grubsza ryba. To nie lin ..tylko KARP. A były okazy na Naszym jeziorze spore. Jak i węgorze. Kawałek niedogotowanego ziemniaka na grunt ,spławik prawie leżał… gorąco już było o 5:30 rano. Druga wędka na robaka i ciężarek 30 g. Na kartofla pociągnęło….i 9 kg karp u pana z drugiej strony jeziora podbieraku padł. Pamiętam jak darłem mordę – pomóżcie mam karpia. Wędka delikatna Germina ,żyłeczka 0,2,przypon 0,18. Gość odezwał się pamiętam. Trzymaj go delikatnie już lecę z podbierakiem. I tak przeleciał z kilometr jak mnie dopadł .Zabrał kolegów na ten wyczyn mój. Rady było bez liku a ja byłem w swoim świecie i świecie tego karpia. Rekord. Nie mogłem go nie zabrać i nie pochwalić się mojej przyszłej żonie i rodzicom i całej wsi. Dziś pewnie bym go wypuścił ,ale wtenczas czasy były inne. Dziś tak mnie na te wspomnienia wzięło. Byłem i na Wiśle razy dziesiąt. Z Marcinem z Dęblina penetrowaliśmy i Antonówkę, i Port, i Tamę i Podzamcze. Tu w Puławach na Powiślu ,Wysokich Brzegach się próbowałem z rybami. Zawsze w plecy. Jedynie na odnodze w Borowej miałem piękne karpie i karasie. Miałem i klenie i brzanę i szczupaków mrowie. Okoni i świnek trochę. Jednak zrezygnowałem dla rodziny z wędkowania. Teraz niekiedy mi się ckni. Troszę nad wodą posiedzieć sam na sam. Być jak kiedyś na Romecie 3 biegowym frywolnym i wolnym . Śmigać nad jeziora i stawy,bagna ,czy oczka wodne. Odpocząć …nabrać oddechu siebie samego. Powiem ,że brakuje mi czasem…ale to czasem… bo rodzicem się jest a nie bywa….

 

19 grudnia 2022   Komentarze (1)
rodzinne strony  

Włóczki...smak listopada

Pierwszy śnieg. Na mojej wsi za gówniarza wybawienie. To już koniec tyrady na ogródkach. Już są skopane, już w nich jest ład i porządek. Już zapach dopalających się łęcin ziemniacznych jest za nami. To już pograbione wyrwane suche łodygi fasoli i grochu. Pomidorów i papryk polnych suszki popalone już dawno. Tylko rządek sterczącej i zakopanej pory jest gotowa na pierwszy śnieg, na pierwszy listopadowy mróz. Na ten czas nieprzychylny i niełatwy. Już wykopane opokope, pokopcowane, względnie w piwnicach w skrzyniach z piachem zimują. Kartofle , tak podstawa naszego bytu są w kopcach czy workach przechowywane w chłodnym. Bo przyroda nie lubi próżni. Jak taki ziemniak ciepło poczuje to kiełkuje… Cebula dawnym sposobem w warkocze spleciona i dynda nad sufitem. Wtóruje jej czosnek. Nasz , silny, mocny ,na każdą chorobę potrzebion. Choć i siatkowym worku pod sufitem cebula lubi się wygrzewać. U dziadka pamiętam jak na strychu wysypana była i czosnek i tak dziadek podchodził co czas jakiś i motyką tą cebulę przewracał by z każdej strony obeschła. To ogromnie ważne …cebula swoja ,ta piekąca, ta łzawiąca to podstawa kuchni domowej. Bez niej nie da rady. To do ogórka ,to do surówki, to do gulaszu, to do kanapki ze smalcem to w końcu jako podstawa syropu na przeziębienie. Tak. Pole przyprószone troszkę jest. Na nim por , gdzieś hortensja podgasa. Jabłonie i grusze już oberwane. Bez liści czekają na wiosenny świt. Wiśnia i śliwa podobnie. Cicho wiatr między nimi szumi i przechodzi. Cisza i spokój. Już tłuczka kiszonej beczki nie słychać po domach. Już na parapetach dosychają nasionka misternie wygrzebane z pomidorów swoich, tych bawolich serc i malinówek. Z tych papryk zielonych i białych. Dyni i kabaczków mrowie a z nimi patisony. To już całe piwnice i spiżarnie gotowych przetworów. Tych żelaznych jak kiszony,konrniszon, kiszona, zawekowana. Kompotu z czereśni i wiśni. Dżemu z agrestu i malin soku. To Truskawkowy smak w słoiku zamknięty. Kiedyś długo smażony ,dziś w żelfiksie. To sałatki ogórkowe, leczo paprykowe, czy ćwikła solo lub z papryką. To soki jabłkowe w litrach wielu. Ale i smaki nie tradycją okraszone. Nowe ze świata przepisy. Smaki orientale ,czy azjatyckie. To patison na ostro,czy dynia. To nowe owoce lat 90 w słoikach. Anansowe powidła,czy teraz liczi w zalewie słodko-kwaśnej.

Tak , pamiętam za gnoja latałem na ten wczesnozmarźnięty ogród i rwałem łodygi malin. Goniłem do domu. Myłem i kroiłem na kawałki nieduże. Ot 5 cm i gotowałem …woda co jeszcze niedawno była tylko wodą zaczęła wydawać nowe smaki i zapachy. Malinowy zapach rozchodził się po każdym pokoju w domu , barwa się czerwieniła. Smak naciągał bosko. Taką herbatę uwielbiałem. Malinową , lekko posłodzoną kryształem w zimny listopad czy marzec.

Z każdym łykiem tego eliksiru w dużym pokoju usłanym kwiatem wszelkim. Ruskim 25 calowym telewizorem grającym badziew patrzyłem na domowy rytuał.

A w nim i ja obcy nie byłem Choć była kolejka i najpierw patrzenie , rozumienie i działanie. Tak najpierw tatuś brał kordon włóczki …właśnie jakiej .. stylonowa, czy merina, czy anilana czy merynostil? Nie pamiętam. Listopad wyznaczał czas pracy na drutach. Czas szalików, czapek i fastrygowanych swetrów. Mogły być z bawełniany, wełny czy akrylu. Taki motek brało się na w dwie łapy i ukręcało motek ,kulkę. To było coś nowego dla mnie. I tak pracująca ojcowska ręka tak i tak. Na lewo i prawo. Nawijać trzeba było umieć. Nie jak się widzi ,ale kulka miała być.  Ileż to razy rozwijałem sam motek i poddawałem się nad moją bylejakością. W sukurs był brat czy siostra starsza. Naprawiali i zawijali kuleczkę do końca. Boże kto to pamięta… A jak już była kulka włóczki ,przychodził czas nauki. Miałem druty stalowe chyba 5 lub grubsze a one były od włóczki zależne. Maksymalnie chyba 10 mm miały te druty. I obowiązkowa nauka. Najpierw prosty temat..szalik. Oczko za oczkiem. Mama była surowa i każdy błąd wyłapywała. Trzeba było dobrze robić na drutach. Mieś swoje czapki,szaliki,rękawiczki,swetry. Pomoc była w dostępnych gazetach jak Robótki Ręczne,nowe fasony i wzory. Pomysły na nowe. A ja się naumiałem robić na grubych łączonych drutach szaliki i czapki. Dalej już nie brnąłem. Siostra  z bratem liznęli więcej. Mamusia robiła nam dzieciakom szaliki,czapki,swetry,bluzy ,czy rękawiczki….

Dziś w ten listopad wspominam w Puławach te czasy…może ktoś dalej robi szaliki z włóczki ?...

 

20 listopada 2022   Komentarze (1)
puławy   rodzinne strony   Życie  

Szarlotki smak młodości...

Jesień. Czas wielkich prac na polu. Gasnące już za szybko słońce , które nie zawsze jest gościem częstym tych dni września czy października. Już ranki obleczone cudem mgieł i buchających bałwanów jej poświaty toczące się w porannym świcie. A te świty są już rześkie i skąpane w wielkie misterium plejady barw na nieboskłonie. Syczą róże mocno wstawione, z nimi i beże i brąz się zdarza a na to wszystko przetacza się burgund i złoto. W tym koktajlu świtu chłodnego przeca pojawia się dodatkowy atut. Atut przeżywania w tajemnicy mgieł i unoszących się na nich nieśmiałych poszczekiwań psów z oddali. To wtenczas niestrudzone sikorki dają swój koncert, gdzieś zaskrzeczy piękna sójka. Kawka coś dopowie, a sroka swoim swoistym głosem niesionym przez tą mgłę. Tak. Jesień zatopiona jest w pracy na roli, w sadzie w ogrodzie. Ziemniaki już ukopane, w piwnicach czy kopach czekają na wiosnę, marchew już bez naci jak i pasternak w dołku z piachem się tulą. Burak czerwony i seler także gdzieś mają swoją przystań. Na polu,niczym strażnik stoi na warcie wkopana pora, jej zima nie straszna.Łodygi po pomidorach, ogórkach, papryce już dawno zgasłe grabione przez gospodarza tlą się białym dymem ,kupka za kupką. Na innym poletku łęciny ziemniaków także kończą swój czas. Redły wyprostowane. Talerzówką pojechane. Czekają na wiosnę. Pole czyste i zadbane. To był kolejny rok ciężkiej pracy w ogrodzie,sadzie. Przecież można kupić owoca ,czy warzywo. Sklepy cały rok oferują do syta płodów rolnych. Już przecież nie trzeba siać, sadzić pikować, doglądać, hakać, plewić . Obornikiem podsypać , oprysku dać. Co dzień jak upały srogie wiadra i konewki wody lać. By na końcu stanąć przy dojrzałej kiści w foliaku pomidora,przy płożących się polnych gruntowych ogórków. Zerwać i posmakować. A smakuje wtenczas wybornie. Nie czuć w nich naszego potu wylanego przez szpadel kopania,haczki pielenie,noszenia setek litrów wody by wyrosło. Modlenia się by na Zośkę nić nie padło. Mróz na wiosnę nie złapał, robak nie wszedł. Kret,czy inne dziadostwo nie zjadło od spodu. Przychodzi czas satysfakcji. Czas pierwszych smaków pomidorów, czas swoich małosolnych. Czas wczesnych śliwek obrodzenia. Czas porzeczek i agrestu. Czas rozliczenia dziesiątek godzin chylenia się nad tym plonem. Nad tym swoim zagonkiem. Tych przyciętych wiśni dawno temu, wsadzonych jabłoni nowych smaku. Jesień gasi ostatni akord . Liście opadają w sadach. Pamiętam jak za gnoja leciało się z jutowym workiem na rów za obórkami. Tam rosły dorodne i stare jabłonie i grusze, ulęgałki to były ,papierowe w smaku ,ale nikt nie wybrzydzał . Jabłonie były dostojnie. Rosły przy rowie melioracyjnym. Na 15 metrów lu więcej, rozłożyste . Stare, ale plęgne. Dawały obfitość jabłek w smaku winnym i kwaśnym. To nic. Te worki pakowaliśmy te jabłka a z nich były w domu różne smaki. To w podłużnym prodziżu z ryżem i cynamonem zapiekanka była. To pamiętam w kuchence się piekły jabłka i tym smakiem i zapachem nasycały nas. Jedliśmy i na surowo, w dżemy szły.By były na zimę ,na wiosnę wczesną starczało. Były i jabłeczniki i szarlotki.

I ta jesień kojarzy mi się z tym zapachem ziemistości na polu, tych palonych łęcin w ogrodzie i zapachu szarlotki w domu.

Dziś już kolejne pokolenie takie smaki robi. Niespełna moja , 18 stka ,córcia moja dziś upiekła na kruchym genialny placek z jabłek. Skąd jabłka ? Oczywiście z Kępy... mieszane renety, championy i malinówki...

Jak smakuje ?

Słów brakuje ...

 

01 listopada 2022   Dodaj komentarz
rodzinne strony  

Wypatrywanie uwieszonym na siatce pociągu...

 

Słychać było stukot gdzieś z oddali. To był znak dla nas  5 -6 latków. Szturmem bez opamiętania lecieliśmy przed przedszkole…. W jednym celu .W jednej chwili swoje marzenia spełnić znów, choć na chwilę. Choć na sekundę poczuć się jak prawdziwy odkrywca nowego, pięknego i przemijającego świata. Tak ,tak panie nie miały szans nas utrzymać. Z warkotem kół stalowych coraz silniejszym nie było w stanie nic nad nami zapanować. Ta euforia i podniecenie kilku latków , nic nie mogło zatrzymać ciekawości młodego oseska. Z wola na wąskim torze dobiegała do oddalonych od torów ze 300 metrów płot przedszkola. A w nim na siatce uwieszeni wszyscy. Ci malutcy z maluchów ,czy średniaków i co ze starszaków ..były i panie co pohukiwały na nas co rusz. Bo co dzień o tej samej porze wszyscy my stawaliśmy przy płocie w szeregu jak wojskowy pluton czy kompania i machaliśmy maszyniście tej wąskotorówki . Co lokomotywa ciągnęła za sobą ..nie ważne …krzyczeliśmy i biliśmy brawo jak w transie, jak na coś tak niecodziennego ale w każdym dniu uświadczonego. To nie do opisania stan. Młody byłem ,no może z 5 lat miałem. Wczesne lata 80 te. Gasnące koleje wąskotorowe a wraz z nimi moje ich wyczekiwanie. Taki młody szczypior a czułem potrzebę zobaczenia tego co nie rozumiałem i było dla mnie czymś zupełnie nowym. Żelaznym rumaku mknącym nieśpiesznie po torach przy przedszkolu. Bo kto to pojmował…dym szedł z komina ,ziemia drżała…stalowy rumak przecinał nam przaśność codzienności. Tak to dobrze pamiętam. Jak wczoraj. To nasłuchiwanie tego genialnego nowego ,niezrozumiałego . Ktoś się zastanawiał nad tym wśród dorosłych co może czuć młokos widząc kilkudziesięciotonowe monstrum ?Stanowczo nie .Gasił każdy dzień w trudach codzienności . A ja pamiętam jak już lekko starszy uwielbiałem jak na przejeździe kolejowym przy zamkniętym szlabanie ,na tylnym siedzeniu malucha oczekiwałem pociągu. Zawsze te pociągi pod koniec lat 80 tych były już bardziej zrozumiałe, gdzieś kołatała się myśl, że muszą jakąś pracę robić. Gdzieś coś wozić , gdzieś tego człeka podrzucić. Nie dane mi było rozsmakować się w tej podróży. I tak jadąc do szkoły autosanem czy niedomykającym się manem marzyłem choć na chwilę siąść w przedział pociągu i zażyć tej chwili bycia w czymś co jest silniejsze od najsilniejszych pojazdów. Co mknie przed siebie, co daje gwizdy wszelakie. Jak mi tego brakowało, choć nie wiedziałem tak po prawdzie jak tam jest. W tym świecie żelaznego toczonego koła, torów turkających co chwilę. Tej pociągowej eskapady. Tego chylonego okna w przedziale. Czekałem aż do lat 90 ,gdzie już jako młodzieży kwiat zacząłem siadać na plastikowe siedzenia składu EZT w oczekiwaniu na start mojego bycia w tym świecie. Pierwsza trasa krótka i smaczna. Uczucie dziwne ,drzwi same się zamykają, wagon raz gorący a raz zimny.W nim ludzie szukający swojego odpoczynku, gawędy ,czy spokoju. To czas wokmenów ,czy pierwszych CDplajerów. Słuchawki …kto je miał. Każdy bardziej zaczytany w książkę  ,czy rozmowę. O tak! Pamiętam całe godziny rozmów z współtowarzyszami podroży. Człowiek był człowieka ciekawy,słuchał o jego świecie,jego bolączkach i trudach. Sam dorzucał kilka słów ,kilka drobnych nut na partyturze. Czasy studenckie w latach 90 to już samo apogeum tego stanu. Czekaliśmy na swoich współtowarzyszy wsiadających na stacjach . Jak my się znaliśmy, jak te nasze światy były nam znane. Choć w tych pociągach w przedziałach palono, były i biesiady z czosnkowej kiełbasy ,czy jajek na twardo to nikt się nie obruszał ,nie marudził, nie zgłaszał sprzeciwu. Tylko wystarczyła iskra by gadać i gadać o tym i owym.Ludzie w pociągach się zupełnie inni niż na ulicy. Teraz to wiem, po 44 latach życia. Po setkach pociągowych kilometrów ,po tysiącach rozmów i sporów z współtowarzyszami  , po setkach drzemkach i dziesiątkach przespaniach swojej stacji . Jestem pewien,że to tylko pociąg i przedział jest jedynym miejscem do szczerych Polaków rozmowach. Odmawianiem różańca przy Warszawa Wawer przez panią leciwą już, to picie piwa przez podrostów z Radzynia, to Puławski Dworzec Miasto pełnych dobrego słowa ludzi zagon.

A młody mój syn, Antek za dźwięk i szczęk pociągu nieruchomieje jak ja ! niczym sparaliżowany zawiesza się w swym stanie dziecięcym i patrzy i wypatruje. Jak dziś ..pociągu…..czyżby jak ja przejdzie ścieżkę ????

Niech przeżywa…..

 

01 listopada 2022   Dodaj komentarz
Życie   rodzinne strony  

Pomidorowy z paprykowym smak w słoikach......

 

 

Wrzesień już nie młody. Po kilku dniach pochmurnych i zimnych – zapadłe cieplejsze dni. Taki czas by na ostatni dzwonek wybrzmiałe babie lato. By te latające na zefirach i podmuchach coraz to chłodniejszych pajęcze świecie kończyło ten czas palącego słońca. Zabarwiających to na czerwono te wcześnie dojrzałe w sadach czereśnie , porzeczki z zielonych sopelkowych kiści zrobić na wierzchowinach parchackich czerwone do granic owoc , czy czarny pełny i dojrzały. Ten agrest kwaśn bez miary napełnia słodyczą ciepłego lata. Te mirabelki co roku zawsze obradzają , zawsze dają ulżyć smakom swojego dzieciństwa. Skacząc na lipcowo-sierpniowe młode papierówki te z sadu pełne młodzieńczych wspomnień dziecinstwa. To zamalowane niczym odkrywanie tajemnicy bycia pierwsze śliwki w swoich fioletach. Zarumienione maliny czy wyginane na zapłociu jeżyny. Już teraz roboty słońce ma mało. Ot tarnina została i dla tej tarniny co chwilę smaga swym błyskiem, już fioletowa, już na oko dojrzała...nic bardziej mylnego. Kwaśna jak ta zaczerniejąca czeremcha. Razem kwaśne ,ale dorodne i kusząc. Gdzieś kalina już zakończyła się czerwienić a głóg ten przy Wiśle już gotowy do zbiorów. Tak jak czarny bez...Czas zapasów czas zacząć. Jak zwierzęta tak i my szykujemy się na przednówek , na niewiadomo jaką zimę. Tak jak kiedyś nasi dziadowie ,czy prababki. Jakoś tak samo z siebie przychodzi. Siewy wiosenne czas zebrać. W tym dymie palonych łęcin unoszących się z kopczyków na ogrodach i polach zaczynamy odwieczny rytuał odcinania naci pietruszce, ćwikle, pasternakowi,czy selerowi. Pamiętam to aż za dobrze. Końcówka września niekiedy i nawet październik , po lecie i cieple już tylko wspomnienia ubrany grubo z czapką na głowie i nożu nie małym w ręku szło się na ogrody. Tam był dopełniany ostatni akt posługi ziemi dla człowieka i wielki pokłon dla niej. To setki godzin z haczką ,gracką szpadlem. To godziny w krzyżu bólu zginania nad redłami, nad sianymi grządkami. To i oprysk i sypanie nawozem. To setki wiader i konewek z pobliskiego stawku ciągane. I ta nadzieja ,że będzie co do gara włożyć. Dziś to nie ma znaczenia jak się ma kasę. Lecz nawet w moich latach jakich pamiętam 80 tych nigdy głód nie zajrzał. No może się nosiło po bracie ciuchy , może pocerowane były ,ale jedzenia nie brakło. Był chlewik, kurnik, były i jajka i rosół co niedziele. Były warzywa i owoce w ogrodzie i sadzie. Była trudna praca,ale każdy z nas wiedział po co. Tato w piwnicy pamiętam z płyty chyba pilśniowej, czy nawet litego porobił cały regał półek. Zawsze nosiło mnie pytanie po co takie coś. A na tych poziomach różne smaki w wekach i słoikach. To kompoty czereśniowe były, to kiszony ogórek był, był i korniszon.Ha i surówka z ogórków, dynia się znalazła i patison w zalewie. Był tam i tarty burak czerwony i cały też w zalewie. Ło mamo ,czego tam nie było. A dżemów mrowie. Od tych z jabłek, po agrestowe smaki i porzeczkowy wymiar. A nad głową worek siatkowy i w nim się podsuszała cebula. Obok tej damy był zawinięty w warkocze czosnek...tak swój ,ostry piekący, leczniczy... Na lewo jabłka zimowały....Człowiek z tym nożem wiedział co robić. Najpierw wyrwać z pola warzywa okopowe i ciąć nacie. I to nie po korzeniu tylko ciut wyżej. Kopczyk marchwi rósł za mną a przede mną naci. Do tego smagający słotny dzień, zimno i ta robota …Młody gnój byłem,czułem tą niesprawiedliwość ,że ja tu a inne chłopaki rżną z gałę,czy finkę,czy palanta. A ja z kochanym tatą woziłem piasek w wiadrach do dołów i ten piasek z tymi okopowymi się sypało i układało. Maliny były obok, już nie owocowały. Ucinałem jedną łodygę na herbatkę popołudniową. Odwar był cudowny, pyszny,malinowy. A przy tych malinach lubczyk wiecznie prawie zielony był.Cięty był i siekany i mrożony ta magi naszych stołów, podstawa rosołu,co przypisuje się mu działanie wzmacniające chuć....

Dogasające pomidory zbierane w foliaku od lipca gasły we wrześniu jak i wybrzmiała papryka. A była różna . Głównie zielona i biała. W smaku mocno paprykowa. Czerwona bywała, ale to biała była dla mnie najsmaczniejsza. Niekiedy można kupić ją.

Patrząc oczami młokosa na pracę w polu i przy chowie miało się wrażenie,że mlodość uciekała między palcami . Przygnieciony pracami wszelakimi nie będzie co pamiętać. Dziś pamiętam dobrze i wiem skąd ten trud pola i sadu. Skąd te niełatwe dzieciństwo.By mieć swoje. Ruszyłem na rynek w sobotę, zatopiłem się w pozyskanie pomidorów i papryki, cebuli i czosnku. Mam swojego ulubionego sprzedawcę. Mówię ,że chcę zostawić całą kasę u niego, patrzy na mnie z wrodzonym szacunkiem. Biorę dwa worki papryki nietaniej, 10 kg pomidorów lima – kocham je. Do tego szalotki,zwykłej i cukrowej cebuli. Kilka główek czosnku. Już kończę zakupy i pada z ust Sprzedawcy. Pan mnie uszanował i zaufał ja proszę Pana rewanżuję się. Proszę zabrać porę , seler i koperek ode mnie. Stałem obładowany warzywnymi cudami a z serca i oczu jakaś kropla ludzkiej empatii. Takiego zwykłego szacunku, aż się wzruszyłem. Człowieka w człowieku nie brakło , ależ serce mi drgnęło ..wydusiłem dziękuję prze Panie... iść d domu zostało i poczynić to co w domu 30 lat temu..

Smaki papryki i pomidorów zamknąłem w słoikach....

Wrzesień już nie młody. Po kilku dniach pochmurnych i zimnych – zapadłe cieplejsze dni. Taki czas by na ostatni dzwonek wybrzmiałe babie lato. By te latające na zefirach i podmuchach coraz to chłodniejszych pajęcze świecie kończyło ten czas palącego słońca. Zabarwiających to na czerwono te wcześnie dojrzałe w sadach czereśnie , porzeczki z zielonych sopelkowych kiści zrobić na wierzchowinach parchackich czerwone do granic owoc , czy czarny pełny i dojrzały. Ten agrest kwaśn bez miary napełnia słodyczą ciepłego lata. Te mirabelki co roku zawsze obradzają , zawsze dają ulżyć smakom swojego dzieciństwa. Skacząc na lipcowo-sierpniowe młode papierówki te z sadu pełne młodzieńczych wspomnień dziecinstwa. To zamalowane niczym odkrywanie tajemnicy bycia pierwsze śliwki w swoich fioletach. Zarumienione maliny czy wyginane na zapłociu jeżyny. Już teraz roboty słońce ma mało. Ot tarnina została i dla tej tarniny co chwilę smaga swym błyskiem, już fioletowa, już na oko dojrzała...nic bardziej mylnego. Kwaśna jak ta zaczerniejąca czeremcha. Razem kwaśne ,ale dorodne i kusząc. Gdzieś kalina już zakończyła się czerwienić a głóg ten przy Wiśle już gotowy do zbiorów. Tak jak czarny bez...Czas zapasów czas zacząć. Jak zwierzęta tak i my szykujemy się na przednówek , na niewiadomo jaką zimę. Tak jak kiedyś nasi dziadowie ,czy prababki. Jakoś tak samo z siebie przychodzi. Siewy wiosenne czas zebrać. W tym dymie palonych łęcin unoszących się z kopczyków na ogrodach i polach zaczynamy odwieczny rytuał odcinania naci pietruszce, ćwikle, pasternakowi,czy selerowi. Pamiętam to aż za dobrze. Końcówka września niekiedy i nawet październik , po lecie i cieple już tylko wspomnienia ubrany grubo z czapką na głowie i nożu nie małym w ręku szło się na ogrody. Tam był dopełniany ostatni akt posługi ziemi dla człowieka i wielki pokłon dla niej. To setki godzin z haczką ,gracką szpadlem. To godziny w krzyżu bólu zginania nad redłami, nad sianymi grządkami. To i oprysk i sypanie nawozem. To setki wiader i konewek z pobliskiego stawku ciągane. I ta nadzieja ,że będzie co do gara włożyć. Dziś to nie ma znaczenia jak się ma kasę. Lecz nawet w moich latach jakich pamiętam 80 tych nigdy głód nie zajrzał. No może się nosiło po bracie ciuchy , może pocerowane były ,ale jedzenia nie brakło. Był chlewik, kurnik, były i jajka i rosół co niedziele. Były warzywa i owoce w ogrodzie i sadzie. Była trudna praca,ale każdy z nas wiedział po co. Tato w piwnicy pamiętam z płyty chyba pilśniowej, czy nawet litego porobił cały regał półek. Zawsze nosiło mnie pytanie po co takie coś. A na tych poziomach różne smaki w wekach i słoikach. To kompoty czereśniowe były, to kiszony ogórek był, był i korniszon.Ha i surówka z ogórków, dynia się znalazła i patison w zalewie. Był tam i tarty burak czerwony i cały też w zalewie. Ło mamo ,czego tam nie było. A dżemów mrowie. Od tych z jabłek, po agrestowe smaki i porzeczkowy wymiar. A nad głową worek siatkowy i w nim się podsuszała cebula. Obok tej damy był zawinięty w warkocze czosnek...tak swój ,ostry piekący, leczniczy... Na lewo jabłka zimowały....Człowiek z tym nożem wiedział co robić. Najpierw wyrwać z pola warzywa okopowe i ciąć nacie. I to nie po korzeniu tylko ciut wyżej. Kopczyk marchwi rósł za mną a przede mną naci. Do tego smagający słotny dzień, zimno i ta robota …Młody gnój byłem,czułem tą niesprawiedliwość ,że ja tu a inne chłopaki rżną z gałę,czy finkę,czy palanta. A ja z kochanym tatą woziłem piasek w wiadrach do dołów i ten piasek z tymi okopowymi się sypało i układało. Maliny były obok, już nie owocowały. Uciąłem jedną łodygę na herbatkę popołudniową. Odwar był cudowny, pyszny,malinowy. A przy tych malinach lubczyk wiecznie prawie zielony był.Cięty był i siekany i mrożony ta magi naszych stołów, podstawa rosołu,co przypisuje się mu działanie wzmacniające chuć....

Dogasające pomidory zbierane w foliaku od lipca gasły we wrześniu jak i wybrzmiała papryka. A była różna . Głównie zielona i biała. W smaku mocno paprykowa. Czerwona bywała, ale to biała była dla mnie najsmaczniejsza. Niekiedy można kupić ją.

Patrząc oczami młokosa na pracę w polu i przy chowie miało się wrażenie,że młodość uciekała między palcami . Przygnieciony pracami wszelakimi nie będzie co pamiętać. Dziś pamiętam dobrze i wiem skąd ten trud pola i sadu. Skąd te niełatwe dzieciństwo.By mieć swoje. Ruszyłem na rynek w sobotę, zatopiłem się w pozyskanie pomidorów i papryki, cebuli i czosnku. Mam swojego ulubionego sprzedawcę. Mówię ,że chcę zostawić całą kasę u niego, patrzy na mnie z wrodzonym szacunkiem. Biorę dwa worki papryki nietaniej, 10 kg pomidorów lima – kocham je. Do tego szalotki,zwykłej i cukrowej cebuli. Kilka główek czosnku. Już kończę zakupy i pada z ust Sprzedawcy. Pan mnie uszanował i zaufał ja proszę Pana rewanżuję się. Proszę zabrać porę , seler i koperek ode mnie. Stałem obładowany warzywnymi cudami a z serca i oczu jakaś kropla ludzkiej empatii. Takiego zwykłego szacunku, aż się wzruszyłem. Człowieka w człowieku nie brakło , ależ serce mi drgnęło ..wydusiłem dziękuję prze Panie... iść d domu zostało i poczynić to co w domu 30 lat temu..

Smaki papryki i pomidorów zamknąłem w słoikach...

 

22 września 2022   Dodaj komentarz
rodzinne strony   Życie  

Za „brzózkami” był już inny świat…...

 

Droga do wsi...

 

 

Za „brzózkami” był już inny świat…

Te brzózki były zawsze mistyczne. Ot okrojone ze swojego leśnego fenomenu kawalątek lasu, gdzie brzeziny były w dominacji. Poprzedzał je rów szeroki i głęboki. A w tym rowie i na jego grani można było znaleźć niejednego czerownogłowca, prawdziwka , czy klasycznego kozaka. Jeżyn było masa i te jeżyny kłuły i cięły młode nogi szczypiora jak się na polanę udawał. Na tej polanie jak każdy ze wsi osesek budował domek na drzewie. Podkradał tacie siekierę , gwoździe i piłkę i się szło. Niekiedy samotnie, niekiedy wspólnie i na te „Brzóski” się targało to wszystko. Się zamieniało w wykwintnego drwala i cieślę i dekarza i bóg wie co jeszcze. Stare pordzewiałe kradzione gwoździe gięły się na starych brzezinach nie wiedząc czemu. Obuchem bite coraz to mocniej ,zamiast wchodzić to się wyginały niczym w akrobatyce jakieś….

Tak ten lasek był swoistą barierą ,taką granicą. Pamiętam jak na łąkach przy nim ćwiczył mój brat rzut dyskiem, miotał młotem i kulą. I ja także, szedłem z dyskiem i kulą w szkole średniej będąc na te łąki przy tym lasku i pchałem i dyskiem miotałem . Treningi były niebywałe i pełne soczystego zapachu łąk i ziół w nich skąpanych. Ot kilometr od bloku rodzinnego..

 

 

Za nim , tym laskiem w brzeziny pełnym było Drozdówko. I w tym Drozdówko witał mnie ogromny ceglany transformator  tak tu popularny. Rowy pełne wierzbówki, łubinów, nawłoci i wiązówki tak słodkiej,że jej słodycz aż narkotyzowała. I ta polna droga zawsze mnie kusiła. Wysokie domy widać ,że nie młode, gospodarcze duże ,szpiczaste dachy. Kusiła mnie zawsze ta piaszczysta droga, w tle majaczyła „pierwsza górka” ,gdzie na prawdziwka trafić można było łatwo. I kapliczka, także ceglana .Na niej Orzeł Polski zdaje się z lat 30 chyba. Ta obfitość czerwonej cegły zawsze prowadzi do myśli, że gdzieś cegielnia była blisko była. I powiem Wam nigdy nie odważyłem się pobiec tą drogą dalej, dalej w wieś.

 

Bo zawsze mnie ujadające przy nogawce psy hamowały, zawsze było coś co mówiło – Paweł – nie jedź tędy.  Na „pierwszą i drogą górkę” można inaczej przecież…. Skąd mogłem wiedzieć, że te domostwa to wcale nie takie stare jak się wydawało. A samo zasiedlenie drogi z Gorawina do Drozdowa to musiało nastąpić po zakończeniu I Wojnie Światowej…

Mnie się wydawało jednak ,że to jest od zawsze – te domy i ta droga gdzieś polna i ta kapliczka i ten transformator. Za komuny za tym moim laskiem brzezin pełen bydła państwowego się wypasało mrowie. Pamiętam te obrazy. 

Dalej to już pod górkę ,kilometr od bardzo starej i bogatej wsi Drozdowo. Na szczycie na prawo się zjeżdżało z dziadkiem po drewno i karpinę. Karpina? – smolne szczapy z korzenia sosny. I tam na grzyby też z bratem jeździłem pamiętam i niekiedy się kilka chojen ,czy gałęzi na święta skradło. Dzików tam było mrowie,w dole ,gdzie masa była rowów i strug wody skakały zające i sarny. W sierpniu darły mordę żurawie i te łubiny tak piękne jak piękne te ziemie. Pagórki ozłocone pszenicą i kapustą rzepakiem. Doliny pełne życiodajnych cieków a w nich i minogi, cierniki czy nawet pstrążek mały. I te strugi się zbierały tam i wpadały do Naszej rzeki , WKRY. Tam na Rymań się szło kąpać w niej  cierników nałapać…pamiętam i tam się szło na Łysą Górę a w niej zimą była rynna w lesie i w tej rynnie na workach po saletrze się zjeżdżało. A i ziemniak z ogniska smakował wybornie i kiełbasa z ogniska. Tam na tej górze..łysej kiedyś  a dziś w sosny i świerki pełnej. Ech co za wspomnienia…

 

Droga do wsi ...

 

I dalej do Drozdowa już blisko…. I przy kasztanie odbija droga …droga kocie łby , przykryta dalej nową sypką ciemną nawierzchnią… Drozdówko….

To przecież znów ta nazwa mi bliska bo ten transformator i te psy…. Postanowiłem lat temu tam się pojawić. Wcale nie 1 km jak na blasze , lepiej. Pod dwa km. Droga piękna w drzewa zamknięta. Po obu stronach niosą się widoki cudowne , pola wszelakie pagórkowate a na nich i zboża i inne uprawne dary. Gdzieś pojawia się bagienko i gęstym szuwarem i pałką wodną chronione. Gdzieś pojedyncze drzewo w zalewie złota rzepaku się ostało na wierzchowinie. Jak świadek ,jak jedynek patrzy na te świty folwarku Drozdowa.

 

 

Krzyż we wsi ...

 

Folwarku XIX wiecznego. Mającego dobre połączenie z Rymaniem i Starninem.  Mające połączenie z osadą leśną Lędowa.  Tu wita nas gościnnie gościniec zewsząd pełen lasów i pól wszelakich. Domostw co po folwarku ostało się , dróg i krzyża historii. Trudnej ,pełen wypasu krów pod lasem, orki i żniw potem okrytej….i te kamienie w lasku w nim . Niczym mała zdawać by się mogła nekropolia …choć nic na mapach nie widać… Piękne miejsce- pełne spokoju i tradycji dla ziemi. Pełne ciszy przodków i spuścizny dziadów naszych..

 

Wiem ,że Pan Tadeusz Dach – regionalista ,historyk , dociekający prawdę o tych ziemiach, aktywista i społecznik napisał wszystko o tych ziemiach blisko Gorawina. Ja tylko gwoli uzupełnienia jak można…

 

Kamienie z pobliskich pól....ale czy wszystkie? czy kryją jakąś tajemnicę?

 

Gmina Drozdowo

Gmina Drozdowo była gminą wiejską w dawnym powiecie Kołobrzeg-Koszalin  w województwie Pomorskim na początku lat 30-tych XX wieku. Gminą Drozdowo kierował wójt, który nie miał stałej siedziby. Gmina Drozdowo była jednostką terytorialną o powierzchni 19,1 km². W granicach gminy znajdowały się 3 miejsca większe zabudowanie mieszkalne , z których główne miejsce zamieszkania - Drozdowo- dało nazwę gminie wiejskiej. W pozostałych  znajdowały się łącznie 82 zamieszkane domy.

Miejscami zamieszkania w gminie Drozdowo były:

Młyn w Drozdowie, Dwór w Drozdowie, chaty drewniane , oficyna w Drozdowie / Drozdówek, Waldhof / Ledowa, Cegielnia.

 

Mapa z roku 1850 -70 . Już zaznaczony Drozdówko....

 

Drozdowo lata 1909r.

Wieś kościelna z ok. 340 mieszkańcami przy linii kolejowej Kołobrzeg -Rymań, należąca do okręgu sądowego Kołobrzeg, posiada kasę oszczędnościowo-pożyczkową oraz dwór z dobrami gospodarczymi, przed 1818 r. należący do okręgu Gryfickiego, w okolicy pełnej gór i dolin.

Kościół parafialny w Drozdowo wymieniany jest w memoriałach opactwa kamieńskiego w 1494 roku. Był on "poświęcony Bogu Wszechmogącemu i jego dziewiczej matce Maryi oraz wszystkim świętym", a patronowali mu Wolfgang i Wilkin Manduvel; bo i Drosedow niewątpliwie należał od początku do dóbr rodziny Manteuffel, której listy lenne we wszystkich zawierają nazwę majątku. Po tym jak landrat i Oberstwachtmeister Hennig v. Manteuffel sprzedał, a raczej zastawił, jedną połowę majątku za 14.000 fl. elektorowi brandenburskiemu generałowi-majorowi i gubernatorowi twierdzy Kołobrzeg  Hansowi Heinrichowi von Schlabrensdorff, zgodnie z ugodą z 13 grudnia 1682 roku, a jego spadkobiercom drugą połowę majątku, zgodnie z ugodą z 22 kwietnia 1693 roku. Po ugodzie z 22 kwietnia 1693 roku drugą połowę majątku jego spadkobiercy nabyli od Wilke Henninga von Manteuffel i jego syna Venz Jürgena, całość Drozdowa przypadła Amtshauptmannowi Friedrichowi Albrechtowi v. Schlabrensdorffowi i została przyznana Amtshauptmannowi v. Schlabrensdorffowi, z domu hrabinie v. Flemming, za najwyższą ofertę 23.000 talarów na publicznej licytacji, zgodnie z decyzją prawną rządu pomorskiego w Szczecinie z 5 kwietnia 1755 roku. Flemming, który w 1763 r. przekazał go żonie pułkownika Petera Christiana v. Kleista, z domu v. Retzow. Wkrótce potem otrzymał ją kapitan Georg Lorenz v. Manteuffel, który zgłosił się do wykupu majątku. Z wyjątkiem wspomnianego majątku pośredniego, Drozdowo pozostawało w posiadaniu Manteuffelów od XIV wieku do 1840 roku, kiedy to sprzedali je. Obecny dwór o powierzchni ok. 1330 ha należy do v. Gerlach-Parsow i jest dzierżawiony przez panią A. Schimmelpfennig.

Mapa z 1877 r zaznaczonymi 3 miejscowościami wchodzącymi do dóbr....

 

Liczba ludności w gminie Drozdowa.

W 1925 roku gmina Drozdowa liczyła 740 mieszkańców, w tym 365 mężczyzn (49,3%) i 375 kobiet (50,7%). Na jeden dom przypadało więc średnio 9 mieszkańców lub 38,7 mieszkańców na km². Ludność w gminie Drozdowa mieszkała w 152 gospodarstwach domowych (4,9 mieszkańca na gospodarstwo domowe lub 1,9 gospodarstwa na dom mieszkalny).Z liczbą 726 protestantów (98,1%) zdecydowana większość mieszkańców gminy Drozdowo 1925 roku była wyznania protestanckiego. Ponadto w Drozdowie było 4 katolików (0,5%), ale nie było Żydów.

 Dane z 1937 r.697 mieszkańców, 135 gospodarstw domowych. Burmistrz Otto WIEDENHÖFT, pastor TRENKLER, 1. nauczyciel Willi MEYER, położna Berta KIECKER, karczmarz Julius GUHL

 

Mapa z 1891 r zaznaczonymi 3 miejscowościami wchodzącymi do dóbr....wraz z cegielnią 

 

 

Drozdówko 

Oficyna Drozdowa – Drozdówko powstała około 1860 roku jako nowa oficyna majątku Drozdowo. Mniej więcej w tym samym czasie zrezygnowano z dotychczasowego majątku Holzkathen ( małe drewniane chaty) na południowym wschodzie i wybudowano osiedle robotników leśnych Waldhof ( Lędowa) dalej na południowy wschód. Kiedy pod koniec lat 30. XX wieku część majątku Drozdowo została przesiedlona, powstało kilka nowych zagród na północny wschód od oficyny, przy drodze do Drozdowa.

Mapa z 1923 r zaznaczonymi 3miejscowościami wchodzącymi do dóbr....wraz z cegielnią 

 

Do 1945 roku Drozdówko stanowił osiedle mieszkaniowe gminy Drozdowo i należał wraz z nią do powiatu Kołobrzeg-Karlino  w województwie Pomorskim. Po II wojnie światowej Vorwerk Drosedow trafił do Polski. Otrzymała ona polską nazwę miejscowości Drozdówko.

Mapa z 1923 r wraz z rozbudowanym folwarkiem 

 

Na mapach można prześledzić jak bardzo się rozbudowywał  folwark. Był on podstawowym po głównym Pana dworze realizujące zadania folwarczne. Był tu m.in.  dwór , czy bardziej lepszy dom zarządcy. 

Mapa z 1951 r wraz z rozbudowanym folwarkiem oraz między Gorawinem i Drozdowem - Drozdówkiem.

 

 

Literatura

Encyklopedia Miejska dla Wolnego Państwa Pruskiego. Województwo pomorskie. Według ostatecznych wyników spisu ludności z 16 czerwca 1925 r. i innych oficjalnych źródeł, na podstawie stanu terytorialnego z 1 października 1932 r. Berlin: Pruski Państwowy Urząd Statystyczny, 1932, s. Der Kolberg-Körliner Kreis“ – Die Geschichte seiner Städte und Ortschaften von Johannes Courtois, Verlag und Druck Courtois Kolberg 1909

Gorawino.net

 

21 sierpnia 2022   Komentarze (2)
drozdówko   rodzinne strony  

Koperkowy ...świat

 

 

Wiosna już pokochała i ziemię szpadlem wzruszoną nasycić nasionem trzeba. Trzeba siać i sadzić. Późna wiosna pachnąca już ciepełkiem kwietniowego słoneczka. Gdzieś w lesie zawilce bieleją cudownie,gdzieś miodunek kobierce się ścielą, gdzieś kokoryczy łany w fiolecie zatopione. Foliak pręży się od marca w ogrodzie. Przy nim zaraz ławeczki i stolik. Zbity własnoręcznie z deszczułek i pieńków wiśniowych ,czy świerkowych. Pomalowane na kolory jakie dzieci chciały, tu zielony, tam żółty i gdzieś czerwony. Przy tych ławeczkach na folii pnące się jeżyny , jeszcze gołe ,jeszcze puste . A przy jeżynach kosztele i węgierki śliwy rosną. Na wiosnę z trudem wyobrazić sobie można to co gospodyni i gospodarz wyczaruje siejąc i sadząc w koło. A w lipcowym słońcu bujnie chylą się rudbekie, kosmosy.Pod nogami szpalery nagietków,aksamitek. Buchające wielkością i dostojnością naparstnice i malwy,dziewanny tańczące na letnim zefirze. I ten zapach niosący się z redły, z zagonka wierci zmysły. Wyrośnięty ponad miarę koper. Tak ten nasz codzienny od wiosennych siań w foliaku,podrywany co chwilę. Czekający na czerwiec ,gdzie łęciny ziemianka nagle zapełniają się kwieciem . Już można podkopać , te małe i te większe gracką podebrać. Czy to Lordy , Irdy czy inne odmiany ..dla gustu sadzone. Te pierwsze swoje ziemniaki ,tylko umyte i ugotowane tym koprem tak wyczekanym posypane. Boże co za smak, do tego sadzone zamyka wczesne lato. To tak wyczekiwane, te upajające nie tylko smakiem natki pietruszki swojej, rzodkiewki sadzonej w ziemi i sałaty,to ten koper cały czas rosły ku górze. Cały czas się prężący do słońca. Taki ukochany przez Polaków. Taki nasz,z naszej ziemi. Siany ze zeszłorocznego zebranego nasionka. Ten mały majowy obrywany troszkę i ten lipcowy późny do ogórków. No mizeria ….nikt się nie broni przed nią. Śmietana w kaliber spory, lub jak teraz fit z jogurtem czy kefirem. Drobno na tarce zdziabane ogórki gruntowe ,swoje . Te co wiadrami i konewkami podlewane. Oplewione nie raz. I modlone by wzeszły ,by nic nie je nie zabrało. Pamiętam jak słońce palące było i gorzkie były,a my te wiadra i konewki wody tym ogórkom rana i nocy dawaliśmy. Piły dużo...kwitły pięknie ...i się zawiązywały w maleńkie łódeczki z kwieciem na końcu. Jak i te z foliaka. Długawe o smaku innym ,ale podlewaniu podobnym..I te ogórki jeszcze ciepłe słońcem ,pod kranówką lekko skąpane. Jarzyniakiem krojone w miseczkę i ciut cebuli i sól kamienna oczywiście i kapka octu bo lubią i ten koperek. Mizeria ma wiele twarzy,ale smak unikalny jedyny, z młodym ziemniakiem wybitny. A na wybrzmiałe lato? W te słoiki pchane wraz z chrzanem i liściem wiśni i porzeczki ba nawet winogrona? Kiszone i małosolne bez kopru nie mają prawa wyjść.. A on i na spokojność dobry i na brzuszek wybony..

Dziś ten już przekwitły koper zajadając się baldachem raz w słoik raz do ust pchałem...nic nad koper nie kochamy...nic...

 

30 lipca 2022   Dodaj komentarz
Życie   rodzinne strony   puławy  

Płotka....w occie .....

Lipcowy przedranek. Łyk kawy i gryz kanapki z serem. Jeszcze jeden widelec jajeczni. Już czas. Gaszę światło w kuchni, ubieram kamizelkę czapeczkę z daszkiem, buty. Cicho podrywam pokrowiec z wędkami, narzucam na ramę plecak. W drogę. Rower z piwnicy wygramalam. Jutrzenka już, po 3 i to sporo. Cisza na osiedlu jest przyjemna. Ptactwo jeszcze nieobudzone, szumią listki bzów i jesionów wkoło. Unosi się parujący zapach suszonego siana …wdziera się w każdy zakątek mego ciała. Co za mistycyzm. Niebo się rozjaśnia, wchodzą czerwienie i burgundy. Odpryskiem i złotem iska na niebie pójdzie. Czas , czas Paweł …dawaj. Rower już niemłody, składak …chyba Wigry 3. Wigry…ogromne jezioro ,piękne , kuszące….I mnie dziś na jezioro goni. Ciepło się robi, dogasa noc mało przespana. Jeszcze uderzają we mnie i targają myśli…może dziś w końcu lin podejdzie? Karpik może? Czy te płocie po 30 cm… Czy może jak zawsze nasiedzę się , nakarmię i tyle… Nie wiem, to mało ważne. Emocje duże ,przygoda przede mną. To co ją wyróżnia to ta moja już skrystalizowana miłość do matuszki natury. To droga przez wieś, cmentarz mijając z lekkim nerwem ..bo straszy podobno… i w pole kapusty rzepaku dopalającego się na słońcu gorącego lata. Jego zapach już przyjemny dla wybranych, ja go lubię, lubię te 2 km drogi w szumiących i kołyszących się falujących rzepaczanych gajach. Ta struga dróżka na jeden rower, na jeden ślad, na jedną przygodę. Podrywają się co chwilę skowronki jakby zawstydzone ,że nie one, ale ja pierwszy  jestem i daję znak życia. Plecak ciąży bo i termos z kawą, czy herbatą ..nie pamiętam. Kanapki, masa pudełek i pudełeczek, kaszorek, podbierak,zanęty ,robaki ukopane wczorajszym wieczorem z gnoju, takie prążkowane. Ciasto z mąki ,żółtka i wody. Chleb zawsze zabierałem, kilka kromek. Niekiedy i tylko nim nęciłem krasne spod trzciny…

Ściana lasu przede mną. Czas być czujny i rozglądać się na boki.Czemu spytacie? Temu ,że miałem kiedyś nieprzyjemną przygodę z watahą dzików ,które stratowały mi rower i wędki. Ja chyłkiem na buczynę pobliską wlazłem.Tak..o 3 rano…szaro było. I pamiętam ,że locha z 10 minut nie odchodziła tylko ten rower szturchała… Dziś czysto i można jechać.To już chwila, 100 metrów i tafla Naszego jeziora się wyłania. Zaczyna się zupełnie inny świat i emocje. Tylko wędkarze wiedzą o czym mówię, ta 4 nad ranem w lipcowy dzień jest wyjątkowa i nie da się jej opisać nawet najpiękniejszymi słowami. Staję w trzcinach i zamykam oczy,zaciągam się tym przedświtem….nie jestem sam. Bałwany nad taflą kłębią się w grążelach, kaczki niemrawo dzioba zamaczają w zielsko przybrzeżne, nad głową jakieś ptactwo przelatuje. W pobliskim lesie kuka na mnie pan kukułka ,bąk w trzcinach wygląda na mnie, małe trzciniaki podrywają się sprytnie ,kumak daje koncert….a woda bombluje…lin bombluje….może leszcz….

Wyszło jak zawsze ,kilka płotek i krąpi i jedna krasna. To nic , czasy lat 90 to były…Nauczeni w domu zajadać ryby słodkowodne od zawsze, tato zagorzały wędkarz i mój starszy brat, potem ja. Ryb różnych bywało w domu dużo. Pamiętam czasy wymiaru ochronnego na leszcza, okonia. Jeździło się z miarką i się mierzyło czy ma. Niekiedy to i miarkę się rozciągało by tylko wymiar był …heh ..pamiętam. PZW drogo było, ale się na rok nizinnych opłacało. Kiedyś nie trzeba było jakiegoś rejestru prowadzić z każdej wyprawy. Ot uklejki ,krapiki się brało,płotki 15 stki. Gorzej w domu, skrobać nie było komu i smażyć. Mama zawsze się darła ,że ten kto złowił ten skrobie i smaży. Ale nie tylko na smażenie szła ta płotka. Niekiedy robiliśmy kotlety rybne , mieliło się ze dwa razy pamiętam,albo nacinało się rybkę w kratkę i tak smażyło ,że była chrupka jak chips. Takie usmażone uklejki czy płotki były wyborne. Ciut soli,piperzu,mąka i na patelnie…Świeże ,niedawno złowione smakowały wybornie. A jak się trafiło z głębokiego jeziora to jeszcze lepsze. Był też smak pamiętam na karasia w śmietanie. Moczyło się drania w kwaśnym mleku by mułem nie smakował i dusiło w śmietanie.Wyborny.Szczupaka w galarecie się robiło pamiętam. Węgorz jak się trafił na wędkę a się trafiał to wędziliśmy, tak jak leszcza. Leszcz wędzony jest pyszny..gdyby nie te ości …ma ich od cholery. A zupa rybna ucha? Kto jadł ten wie ,że smak genialny.

Tak , pamiętam … nic nie przebije ryby w occie. Mamy w sklepach  i opiekanego śledzia ,czy makrelę w occie. 

A tu na starorzeczach wiślanych nie ma większego rarytasu jak koluch w occie. Pamiętam jak mama pichciła zalewę. W domu unosił się zapach octu, ziela angielskiego, cebuli …. Słoiki już czekały. Ja wcześniej usmażone płotki i okonki do tych słoików wsadzałem. Tato coś dosypywał jakiś przypraw i zalewał tym pachnącym zajzajerem. Stygło i w lodówce z dwa dni leżało minimum. Ości co kiedyś przeszkadzały, po wyjęciu z zalewy nie były wyczuwalne, rybka nabierała nowego smaku i zapachu. Mojego ulubionego…. Te okonki i te płocie smakowany z akompaniamencie cebuli i octu fenomenalnie …A pamiętam jak byłem w filii smażalni ryb za komuny… pachniało podobnie…

 

Dziś i ja i ta ryba w słoik się zakręciliśmy…pełen wspomnień……

 

17 lipca 2022   Dodaj komentarz
rodzinne strony  

Zapieksy....

 

 

 

 

Zapiekanka......

 

No szlag by trafił ...znów za mną chodzi. Taka prosta ,ale w swej prostocie genialna i smaczna. Bułka pszenna, paryska może ,a jak, grzyb pieczarka,ser tyle. Tak prosto ,że trudno uwierzyć,że te smaki tak niedawno zagościły w tylu wariatach u nas. Ale już łechta mnie wspomnienie, już zaciągają mnie łańcuchy wspomnień moich. Tych spod Kołobrzegu. Młodych, gnoja smaków. Gdzie na wsiach była bagieta...ten francuski smak był w latach 90 tych dostępny. Ale w tych ukochanych ,bo moich 80 latach była dzielona buła ,wrocławska lub taka mała kajzerka . Tyle.Chleb spieczony skórką z gminnej piekarni i kilka bladych bułek. Jak dziś pamiętam ,że zapiekana taka na modłę zachodu w domu była wyeksperymentowana. Ale na chlebie.Kromka, pajda chleba na to grzyby. I tu pamiętam dylemat. Pieczarka nie była tak dostępna. Pieczarkowy rokefelerowie to dopiero 90 i 2tysięczne lata. Szedł podgrzybek i opieńka pamiętam już obgotowana i podsmażona. Ser. I tu stop. Właśnie ser. Żółty i topiony. Ten żółty nie do zrobienia w domu, topiony...czemu nie. W latach słusznej komuny w największym uzdrowisku w Pl była Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska .Oferował Kołobrzeg prócz twarogu,jogurtu,topielce. Nadawały się idealne na zapiekankę na chlebie. Niech będzie zółty. Na tarce . Keczup jakiś ..w domu królował Włocławek. I taki był niekiedy dzień a dokładnie jego kolacyjne zwieńczenie. Tata tarł ser mama grzyby pichciła. Piekarnik WROMET gazowy grzał się na 200 stopni. My pajdy chleba swoją szynką czy bez niej serem , grzybem spaliśmy. Na blasze układaliśmy. Tata w piekarnik zatapiał te smaki. Czekaliśmy te 5 minut w wieczności całej.Ta skibka pokrywała się smakiem mało znanym , uwielbianym. Przesiąknięta podgrzybkiem z cebulą zasmażonym, serem topielcem rozpuszczonym.

Ze spaloną skórką z keczupem kapką ,swego majonezu robionego wymiarem...uczta....

 

26 czerwca 2022   Komentarze (1)
Życie   rodzinne strony   zapiekanki domowe dworzec  

Kwaśne....

 

 

Ten kto miał krowę -przeżył.

 

Kiedyś nie było gospodarstwa by krowy nie było. To ona utrzymywała całą rodzinę na wsi w skromnym ,ale przyzwoitym życiu. Można wyczytać z wielu książek, posłuchać wielu ludzi ,którzy opowiadali te czasy z krową związane. Ta krowa dawała mleko a mleko dawało źródło utrzymania. Masło śmietana ,czy twarogi były sprzedawane na targu tu w Forsztadzie, czy Puławach. Serwatka była dla reszty, no niekiedy maślanka. Ta krowa była bezcenna , dawała życie całej rodzinie i awans na zapałki, cukier ,czy naftę. Opisywali tak życie w Bonowie, czy Gołębiu, Zagórkach czy Bochotnicy. Wszędzie ten sam ton, ta sama nuta , wszędzie ta krowa była ważna jak nie arcy ważna. Patrząc na ten świat wsi puławskiej ziemi aż toczy się łza ,że nie tylko pory roku wyznaczały bicie zycia na wsi,dzwony w Bobrownikach bijące na ranną modlitwę, ale i niebywała opieka nad bydłem w gospodarstwie dawało nadzieję na jutro. Jakże niepewne i na słabej nici utkane. Placek na serwatce, do tego jakaś kasza,pewnie jęczmienna, może jajecznia niekiedy. Nie mogę sobie wyobrazić tego smaku biedy i walki o jutro. O wypas krów w lesie ,czy przy Wiślanych łęgach, o suszach mimo modlitw do Nepomucna, o ten nieurodzaj na słabych piachach bonowskich. Pamiętam zatem dobrze swoją młodość lat 80 . Krowę u dziadka. Łaciata ! Krasula jak malowana. Rogi miała tak zakręcone ,że dziadek piłką podcinał by jej do łba nie wlazły. Pękata była pamiętam. W oborze z kobyłą się chowała. Kobyła jak dla przyzwoitości stajni nie miała, ale w jednym rzędzie z krową łaciatą, świniakami dwoma żyła i była. Jak dziś pomagała wtenczas w sianokosach ,ciągnąc wóz drabiniasty wyschniętego pachnącego łąką i ziołami...pamiętam. A krowa była cenna u dziadka. Choć wieś już nie wymagała życia z roli, to w bańkach mleko dziadek na rowerze Ruski woził rano do skupu.Pamiętam te bańki ,takie zamykane trudno. Koło obory był parnik. Każdy wie co to za ustrojstwo. Tu parowało się ziemniaki dajmy na to dla kur ,czy kaczek ze śrutą zmieszane. Ziemniaki parowane były pyszne i dla chrumkających świnek, dla mnie z kapką soli ,czy mleka kwaśnego. Ale najprzedniej smakowały na jesień buraczki czerwone parowane. To była uczta dla zmysłów, skórka lekko odchodziła i zostawał sam burak ze mną i zatapiałem swoje zęby i wymiary w tym buraku. Jakże on smakował...taki przaśny, uparowany w parniku ...a taki delicjus , taka celebracja pracy na roli wielka. Wracając w tym pomieszczeniu z parnikiem , była kadź. W tej kadzi codziennie dziadek dolewał ze swej studni wodę. Zawsze głowę mi zaprzątało – po kiego czorta. I kiedyś będąc świadkiem udoju do wiadra , później do bańki mleka dziadek niósł ją do tej kadzi pełnej zimnej studziennej wody. Chłodził... a mleko z udoju było pyszne , na garczek emaliowany często dziadek mi mleka zdoił aż się pieniło. I to ciepłe mleko przy tej krasuli pijałem ze smakiem. Kot był zawsze na dojenie ,zawsze i mu w miseczkę łataną coś kapło... Krowa wiedziała kiedy jej trzeba było mleka odjąć...ryczała na gospodarza a on wiedział co i jak. Tak się ten świat kręcił. Nadwyżkę dziadzio woził na skup , w domu zostawiał ile trzeba. I te zupy i placki na serwatce były. Słuchajcie. W niedzielę po mszy zawsze szliśmy do dziadków.Babcia miała stalową , dobrze już zaczernioną patelnię. Obok szmatkę zatopioną w smalec.Śmietanę swoją , taką kwaśną bardzo ze smakiem kwaśnego mleka. Miała swoje masło. Smażyła placki na serwatce i sodzie na tej patelni, obok nożyk ,masło, miska emaliowa dla mnie. W niej już śmietana z cukrem była i te placki rwałem w rękach i do tej śmietany wrzucałem. Czekałem jak przejdą się wspólnie i zatapiałem łyżkę za łyżkę ,zajadając się tym smakiem wschodu. Tatuś mój wolał placka gorącego z masłem zajadać.... co to były za czasy... dziadków już dawno nie ma a wspomnienia żywe. Krowy już dawno nie ma a obycie zostało.

 

 Dostałem od kolegi z pracy litr mleka od krowy.... Natychmiast wlałem w garczek gliniany...ściereczką przykryłem... będzie zsiadłe i śmietana jakiej smaki nie ma w sklepach ....

 

26 czerwca 2022   Dodaj komentarz
Życie   filozofia   rodzinne strony  
< 1 2 3 4 5 6 >
Blogi