Płotka....w occie .....
Lipcowy przedranek. Łyk kawy i gryz kanapki z serem. Jeszcze jeden widelec jajeczni. Już czas. Gaszę światło w kuchni, ubieram kamizelkę czapeczkę z daszkiem, buty. Cicho podrywam pokrowiec z wędkami, narzucam na ramę plecak. W drogę. Rower z piwnicy wygramalam. Jutrzenka już, po 3 i to sporo. Cisza na osiedlu jest przyjemna. Ptactwo jeszcze nieobudzone, szumią listki bzów i jesionów wkoło. Unosi się parujący zapach suszonego siana …wdziera się w każdy zakątek mego ciała. Co za mistycyzm. Niebo się rozjaśnia, wchodzą czerwienie i burgundy. Odpryskiem i złotem iska na niebie pójdzie. Czas , czas Paweł …dawaj. Rower już niemłody, składak …chyba Wigry 3. Wigry…ogromne jezioro ,piękne , kuszące….I mnie dziś na jezioro goni. Ciepło się robi, dogasa noc mało przespana. Jeszcze uderzają we mnie i targają myśli…może dziś w końcu lin podejdzie? Karpik może? Czy te płocie po 30 cm… Czy może jak zawsze nasiedzę się , nakarmię i tyle… Nie wiem, to mało ważne. Emocje duże ,przygoda przede mną. To co ją wyróżnia to ta moja już skrystalizowana miłość do matuszki natury. To droga przez wieś, cmentarz mijając z lekkim nerwem ..bo straszy podobno… i w pole kapusty rzepaku dopalającego się na słońcu gorącego lata. Jego zapach już przyjemny dla wybranych, ja go lubię, lubię te 2 km drogi w szumiących i kołyszących się falujących rzepaczanych gajach. Ta struga dróżka na jeden rower, na jeden ślad, na jedną przygodę. Podrywają się co chwilę skowronki jakby zawstydzone ,że nie one, ale ja pierwszy jestem i daję znak życia. Plecak ciąży bo i termos z kawą, czy herbatą ..nie pamiętam. Kanapki, masa pudełek i pudełeczek, kaszorek, podbierak,zanęty ,robaki ukopane wczorajszym wieczorem z gnoju, takie prążkowane. Ciasto z mąki ,żółtka i wody. Chleb zawsze zabierałem, kilka kromek. Niekiedy i tylko nim nęciłem krasne spod trzciny…
Ściana lasu przede mną. Czas być czujny i rozglądać się na boki.Czemu spytacie? Temu ,że miałem kiedyś nieprzyjemną przygodę z watahą dzików ,które stratowały mi rower i wędki. Ja chyłkiem na buczynę pobliską wlazłem.Tak..o 3 rano…szaro było. I pamiętam ,że locha z 10 minut nie odchodziła tylko ten rower szturchała… Dziś czysto i można jechać.To już chwila, 100 metrów i tafla Naszego jeziora się wyłania. Zaczyna się zupełnie inny świat i emocje. Tylko wędkarze wiedzą o czym mówię, ta 4 nad ranem w lipcowy dzień jest wyjątkowa i nie da się jej opisać nawet najpiękniejszymi słowami. Staję w trzcinach i zamykam oczy,zaciągam się tym przedświtem….nie jestem sam. Bałwany nad taflą kłębią się w grążelach, kaczki niemrawo dzioba zamaczają w zielsko przybrzeżne, nad głową jakieś ptactwo przelatuje. W pobliskim lesie kuka na mnie pan kukułka ,bąk w trzcinach wygląda na mnie, małe trzciniaki podrywają się sprytnie ,kumak daje koncert….a woda bombluje…lin bombluje….może leszcz….
Wyszło jak zawsze ,kilka płotek i krąpi i jedna krasna. To nic , czasy lat 90 to były…Nauczeni w domu zajadać ryby słodkowodne od zawsze, tato zagorzały wędkarz i mój starszy brat, potem ja. Ryb różnych bywało w domu dużo. Pamiętam czasy wymiaru ochronnego na leszcza, okonia. Jeździło się z miarką i się mierzyło czy ma. Niekiedy to i miarkę się rozciągało by tylko wymiar był …heh ..pamiętam. PZW drogo było, ale się na rok nizinnych opłacało. Kiedyś nie trzeba było jakiegoś rejestru prowadzić z każdej wyprawy. Ot uklejki ,krapiki się brało,płotki 15 stki. Gorzej w domu, skrobać nie było komu i smażyć. Mama zawsze się darła ,że ten kto złowił ten skrobie i smaży. Ale nie tylko na smażenie szła ta płotka. Niekiedy robiliśmy kotlety rybne , mieliło się ze dwa razy pamiętam,albo nacinało się rybkę w kratkę i tak smażyło ,że była chrupka jak chips. Takie usmażone uklejki czy płotki były wyborne. Ciut soli,piperzu,mąka i na patelnie…Świeże ,niedawno złowione smakowały wybornie. A jak się trafiło z głębokiego jeziora to jeszcze lepsze. Był też smak pamiętam na karasia w śmietanie. Moczyło się drania w kwaśnym mleku by mułem nie smakował i dusiło w śmietanie.Wyborny.Szczupaka w galarecie się robiło pamiętam. Węgorz jak się trafił na wędkę a się trafiał to wędziliśmy, tak jak leszcza. Leszcz wędzony jest pyszny..gdyby nie te ości …ma ich od cholery. A zupa rybna ucha? Kto jadł ten wie ,że smak genialny.
Tak , pamiętam … nic nie przebije ryby w occie. Mamy w sklepach i opiekanego śledzia ,czy makrelę w occie.
A tu na starorzeczach wiślanych nie ma większego rarytasu jak koluch w occie. Pamiętam jak mama pichciła zalewę. W domu unosił się zapach octu, ziela angielskiego, cebuli …. Słoiki już czekały. Ja wcześniej usmażone płotki i okonki do tych słoików wsadzałem. Tato coś dosypywał jakiś przypraw i zalewał tym pachnącym zajzajerem. Stygło i w lodówce z dwa dni leżało minimum. Ości co kiedyś przeszkadzały, po wyjęciu z zalewy nie były wyczuwalne, rybka nabierała nowego smaku i zapachu. Mojego ulubionego…. Te okonki i te płocie smakowany z akompaniamencie cebuli i octu fenomenalnie …A pamiętam jak byłem w filii smażalni ryb za komuny… pachniało podobnie…
Dziś i ja i ta ryba w słoik się zakręciliśmy…pełen wspomnień……