Grzybowa ...borowików pełna....
Pomarszczone i koloru pastelowego. W kremowy i beże wpadające. Niekiedy i jakieś wypłowiałe żółcie i burgundy. Pomarszczone i zamknięte w słoiku twist. Ich czas wielki był na czerwcowym wczesnym lecie czy wybrzmiałej jesieni. Pachnące niebywale i bez opamiętania, nawet szczelnie zamknięte są idealne. Bez otwierania zatapiam się w ten świt września tego ciepłego. Parującego i dymiącego. Z paprociami pięknymi, z sosną rozłożystą i wtórującym nie niskim świerkiem. Z mchem i porostami zastąpionymi w butach , zapachem ziemistości ziemi, mchem mchu lasu, igliwia boru. Gdzieś dzięcioł wali, gdzieś jeszcze trel leśny słychać…Jagodziany i brusznice pod nogami się ścielą połaciami całymi. Gdzieś i niecierpek przebija, gdzieś czeremcha się pnie. Czuję ten dzień, czuję tą wyraźną wilgoć ciepłego ranka w lesie. Nie byle jakim. Tu lasy po hektarów dziesiątki się ścielą, tu sosen mowie, borów zagony, bagien i stawów bez liku. Tu dróg leśnych całe stosy, tu historii poligonu sowieckiego echo się ciągnie. Tu historii Linde i Gros Bornego echa ciągle są i ciągle można dotknąć. Tu Wał Pomorski i jego umocnienia są dostępne i do dotknięcia. Odkręcam pokrywkę. Uderza mnie od razu ten las, ta Pierwsza Górka, ta Wyrzutnia, ten Duży Las, te na Łubinach… Boże od 20 lat ponad tu jestem i dopiero teraz poczułem ten świat i smak tego miejsca. Prawdziwki zasuszone w słoiku z tych lasów na styku Nadleśnictwa Czarnobór i Borne Sulinowa.Tu smak Sztajfordu i jego w jumbach kawałka drogi…dziś Płytnica. Leśnictwo Krągi, znam ,leśniczówka piękna , bywałem tam kiedyś. Teraz droga szutrowa i znaki są. Piękne parkingi leśne i ta paskudna droga na Sztajford. Terenowym dasz radę, osobowym graniczy z cudem. Pamiętam jak tam rowerem śmigałem , czy na Jelonek po skrócie koło jeziora , czy na samą wyludnioną wieś, czy na jeziora i zostawione samym sobie cmentarze. Tyle lat i dopiero dziś w tych moczących się borowikach zebranych w tych lasach poczułem ich tożsamość i moc. Na tą wigilijną grzybową. Tu u teściów się nie jada. Tu barszcz z buraka w cenie. Z uszkami i pierogami. Zakrapianie karpiem pieczonym i śledziem wszelakim. Ja z domu pamiętam tą grzybową. Taką przaśną , prostą. Wyborną i unikalną. Z trzech zup ulubiona przez brata mego. Moja to owocowa z wiśni była. Barszcz czerwony był a jak, mus. Bo i na Wielkanoc też barszcz..ale na zakwasie pszennym czy żytnim – żurem zwanym. Tu z ćwikły, czerwonej, buraczanej. Tej na mielone surówki modnej, tej do ukraińskiego głównym dziełem, tej buraczkowej oprawionej śmietaną. Tu na wigilię ma moc i zapełnia talerz głęboki swoją mocną buraczaną barwą i światem. Za nią to ta z mojego domu rodzinnego grzybowa. Na wrześniowych zasuszonych podgrzybkach spod Stanina czy Rymania. To te spod Powalic z boru sośniny pełnego lasu wydłubane o poranku. Zmoczone wrzątkiem i puchnące w godzin kilku. Czerniejąca esencja geniuszu lasu wypełniała miskę. Ją do garnka z jednym kawałkiem marchwi ,selera i pory w towarzystwie ziela i liścia bobkowego łączyłem. Gdzieś i sól kamienna była i pieprz nieodzowny. Zaprzyjaźniali się w warze na godzinę. Oddając z siebie wszystko co pyszne, co ziemiste i na akt ostatni. Smażonej na patelni posiekaną jak chcę cebulę i to wybrzmiałą, niczym purchawka olbrzymią na oleju . To ona pisała epilog do mojej i nie mojej grzybowej. Tej na święta. Przaśnej, postnej, mojej. W wigilię u teściów z borowika sprawionej… jadłem tylko ja…. Wato było…czuć ten bór i zmurszały świat Czarnoboru …..