Cud....
Wąwozy zapraszają ................
..........a łąki kuszą...................
Wąwozy zapraszają ................
..........a łąki kuszą...................
Dzień był jak co dzień.Sobota. Niczym nie inna od pozostałych dni. No może tym ,że do szkoły nie trzeba iść.Tyle.Czy fajniej? Skąd. To nie wakacje i wolne do południa. Tu od rana ruch i robota się robiła. Były rano w obrządku kury,kaczki,króliki i świnie. Były parzone porannym słońcem lipcowym truskawki do zbierania. Był skoro świt foliak do podlania. W nim pomidory różnej maści na sznurkach ,ogórki szklarniowe, kiedyś tata i arbuza siał. Sałata się zieleniła i rzodkiewka wchodziła. Kurde zasuwałem z rodzeństwem i rodzicami na te smakołyki. A mieliśmy je po kokardę. Mieliśmy swoje pragnienia ,potrzeby. Choć ulepić szybko ciasto z mąki i wody i polecieć na stawek , czy odważniej nad jezioro. A może pograć w finkę czy kapsle ,cz może w lotki z kolegami? Palanta? No na to mało czasu było...mało...Tak się się za gnoja uczyłem się dorosłości i pracy a z tej pracy szacunku do ziemi,do pracy. Nic nie rozumiałem z tego , nic nie było takie dla mnie łatwe. Nie godziłem się z tym ,że inni mają i mogą a ja muszę zasuwać. Szpadel i kosa czy łapanie rzęsy to moje fachy.Truskawki zbierane o czwartej z rana na lipcowym dniu... inni kąpali się w morzu a ja w tych paskudnych truskawkach. Tylko tej mamy wzrok i słowo, tylko taty liczenie za łubiankę z szypułką i bez , tylko brata slowa,dawaj młody ..samo się nie zrobi. A z bratem jeździłem na łąki PGR i tak kosiliśmy państwową koniczynę na nasze kórle. Na kaczek francuzek mrowie. Na kur z grzbietem farbowanym swoją barwą bez liku. To taka młodość.Zatopiona noszeniem konewek i wiader podlewania bez liku, to kosa i jej worki koniczyny pełne, to na kolanach spędzane jutrzenki w truskawkach.... I ta sobota i to świniobicie. Sąsiad jednooki ….i lut lampa i parzenie i skrobanie. I te wierzeje i ten tucznik... i weterynarz i nic się nie marnowało. Pół litra i coś tam dla bijącego. W domu tato był prezesem i kierownikiem rozbioru. Cały dzień do nocy dalekiej rozkładał mięso. A mieszała mama słoniny w smalec gar cały. My dziatwa flaki i żołądek czyściliśmy, na kaszankę kaszę prawiliśmy i krwi baniaki były i jelita flaków wiele. Raz mama zarządziła salcesonu zrobienie. Uczyliśmy się wszyscy i ona i tato mądry mój. Nie łatwy to poziom nauki , biały gotowany nam wyszedł. Posmakowałem tego rarytasu w 80 latach pierwszy raz w domu moim. Razem go robiliśmy i razem smaki mówiliśmy do siebie.Dziś te smaki z musztardą sarepską cebulą Ostrawą smakowany....postawił mi moje stare ,gnoja czasy...tez z uniwersama smakuje
Nie mogę dłużej trzymać dla siebie. Od wielu lat nieuchwytny cień gasnący w oddali nie za wysokiego już niemłodego pana. Chód taki bujany ,mały kroczący,niepozorny i nie nadgorliwy. Własny,spokojny,wypracowany,dojrzały. Spodnie na kant,wiekowe, znoszone. Kaszkiet od zawsze taki sam, twarz pełna dobra,bruzdy maczające w otchłani głębokiego bycia w skromności, niebędącego bycia na piedestale. Zawsze z rana,zawsze pod zmrok. Zawsze równo kroki, zawsze wartko,zawsze w ręku torba lub torby... zawsze na zachód słońca. I ten zachód koło 16 zimą, i ten wiosenny przed 18 i ten letni ,gasnący koło 21. Zawsze równo,zawsze dziarsko...gdzieniegdzie grubiej ubrany lub lżej...lata całe Niwę przechadza. Coś i dla kogoś nosi w tych tobołkach. Tobołkach życia doczesnego i życia na jutro. Zawsze kroczący niewielkiego kroku dający mi cały czas myśli w głowie. Boże już z 6 lat tak się spotykamy, nigdy blisko, nigdy na słowo zaczepne, nigdy na bliskość człowieczą. Zawsze z odległości ,zawsze z dystansem mojego i jego bycia.Ogrodową do góry ,do kościoła i na Spacerową i nazad. Pojawiający się z mar nocy po 6 nagle na końcu Saperów w dół z torbą pustą ,oczekującą,pełną nadziei na dobry dzień. Ile to razy przez te lata się mijaliśmy ,spotykaliśmy bez słowa, bez nawet kiwnięcia ręką. Jak na obłędnie gorących letnich lipców zaliczanych biegowo o 5 rano w upale lubeskiego sońca. I On. Schodzący drobnym i pewnym krokiem 60 latka na dół. Nigdy nie przeszedłem obojętnie, nigdy nie olałem tego. Jak na nogach mijałem to stałem i siadałem na ziemi i długo myślałem , jak samochodem to na zatoczkę jakąś. Silnik gasiłem i zapadałem w zadumę tego tułacza. Tego wędrowca ,który ma swój świat, gdzie ma swoje pragnienia, gdzie ma swoje obowiązki. Przecież gdzieś się udaje, gdzieś nosi swój świat, gdzieś się w końcu kłania, gdzieś bywa, gdzieś słowem zaczepi. Boże! Ale czy to tak wiele? Być normalnym w tych czasach? Oczekiwać naparstka zamiast całej butelki? Być w dobro tego świata ubrany ,czy oczy otwierać dla przaśnego dnia? Dnia nie nazbyt bogatego,zatopionego w skromną bułkę dla kochanego miru swego, kawałka lepszego banana czy mango lekko dojrzałego?
Gdzieś podniesionej nieznoszonej spódnicy i spodni włożonej w torbę bazarową. Gdzieś odszukanej książki czy butów dobrych mrowi? Nie wiem. Gdzieś ta moja lepszość niby gaśnie. Przecież wstaję rano przed 5, kawa ,syn, przedszkole,praca,dom.W głowie tylko dobro rodziny ...ale na innym poziomie, bo może i pizzzzza niekiedy,suszi,gdzieś wypad do lokalu. Gdzieś wypad do Lu,gdzieś jakieś zwiedzanie Sławinka, Kazika. Kawa w Nałęczowie …
Ale jak widzę Pana niewysokiego, dziarskiego przez Niwę z torbami w dłoni przechodzącego ...moje mało ważne się staje...Odprowadzam Go ile mogę wzrokiem…
Koś widzał ?
Lata 90 te , no może końcówka lat 80 był przełomowy w domowe wynalazki. Pamiętam doskonale jak
wszystko co smakowało – czytaj było nie z Polski- było trudno dostępne. Królowała woda stołowa w
butelkach 0,33 dogazowana kranówka szumnie nazwaną rozlewnią wód...heh. Każda gmina miała taką
rozlewnię wód,takie gazowane kranówki...bo z gazem wchodziło o niebo lepiej. Pewnie i w Puławach
taka lura z gazem w odpowiedniej butelce była działana...chyba na Profeckiej Wólce chyba... nie wiem do
końca. Koło domu rodzinnego mojego to była w Siemyślu. Szkoda gadać, jak był gaz i łechtał to było w
miarę. No w domu pamiętam w czerwonym opakowaniu były takie mosiężne w kształcie lejka trochę
dziwne naboje, śmierdziały w dłoni. Tak te do syfonu. Taka domowa kranówka dogazowana. Syfon się
zwało ,w gniazdo wkręcało się nabój. Robił psssss to ok. Jak nie to pusty. I tych pustych była cała masa.
Walały się po domu. To czas kiedy Grodziska w swoich niepełnolitrowych butelkach serwowała swoją
gazowaną wodę i nowe smaki. Pamiętam kolę. Butelka tego eliksiru była arcy droga ,więc z rodzeństwem
po nakrętce smakowaliśmy tą nowość. Pamiętam jak tato z DDR z wykopków ziemniaków przywiózł
nam ciuchcię na baterię ,parówki w słoiku i lemoniadę w kolorze fluo. Tak z rodzeństwem patrzyliśmy na
tą lemoniadę o nienaturalnych kolorach z każdej strony. Padło hasło otwieramy... trzy szklanki arkoroc i
nalewamy sobie...z jednej butelki 0,33 napiliśmy się zachodu w chwilę...nic nie smakowało jak ta
lemoniada....niccc
Dziś w głowie odpaliłem przepis na napój pomarańczowy w wersji budżetowej...jeden pomarańcz ,1 litr
wody.. pokroić ...gotować 10 min...odcedzić dodać cukier...ostudzić.....bosze jak to smakuje.....jak na 92
roku...XX wieku.....
Spokojnie Kochani... na razie sesja na studiach doktorackich....masa pracy na nowym odcinku w firmie....
Niedługo ruszam z blogiem..... i niekiedy czytam...
Trząchało mnie i to mocno. Zapach odrzucał! Co tam zostawało w tych szklankach z koszyczkiem? Czarna, czy bardziej brązowa niczym zmielony koks substancja , sztywno trzymająca się ,ciężka do wypłukania i sporej grubości warstwy obleśne ble…
Pamiętam jak gnój jak był to cały rytuał picia tego czegoś. Lata 80 to moja lata szczypiora, młokosa stawiającego nieśmiało kroki w życiu szkolnym i społecznym. Rówieśniczo graliśmy w palanta, skakaliśmy na słomę w pegeerowskich stodołach, kradliśmy słonecznik z magazynów, podpalaliśmy snopki dla upieczenia ziemniaków. Były to czasy czynu społecznego…a to zbieraliśmy kamienie z pola, a to w wykopkach działaliśmy, a to odcinaliśmy łęciny z cukrowego buraka. Nie dość pracy i obowiązków w domu to jeszcze dla narodu takie smaki pracy były. Lecz na wakacje były za to suwerniry! Pamiętam biwak nad jeziorem Popiel. Kiełbasy były i ziemniaki pieczone, z pomostów wiele skoków na bańkę. Łapało się w ubytkach pomostu okoni na żyłkę z robakiem na haczyku. Pamiętam to ciepło słońca, moich rówieśników drących mordy na siebie, tą piłkę już pokopaną na naszym osiedlu. Pamiętam i cembry ogniska i nadziewanie kiełbasek i pite piwo ukradkiem przez dorosłych. Kusiło takiego gnojka jak ja. I to piwo ciemne z takim specjalnym otwieraniem. Pamiętam tak panowie uderzali ręką w to i było puuu i się piana wylewała. Tak i się śmiali i pili i my z nimi się bawiliśmy i kiełbaski jedliśmy. Kąpiel w jeziorze obowiązkowa i na dętce od kaszlaka się śmigało… Pamiętam… Te ziemniaki do koszyka z pola, te buraki na kupkę, te kamienie na bok…Kto to pamięta…ech
Ale ta kawa bo o niej mowa była obrzydliwa. Wstrętna i jej zapach był odrzucający. Fuj. Jak myłem szklanki cieniutkie to pamiętam by nie wąchać i na szkło uważać. Dopytywałem się sam samego jak takie badziewie wstrętne mogą pić dorośli. Mama lubiła ten smolnyj napar i tata nie pogardził pamiętam. U babci to całe te obrządki były. Młynek biały dzielony z korbą. Tuż przy nim w srebrnym celofanie z ziarnami tego specyfiku ziarnista kawa. Woda w czajniku na gazie. I się zaczynało. Babcia pyta czy kawa , czy herbata. I tu też w latach 80 ciekawie było. Herbata królowała jedna mocna . granulowana. Pamiętam te granulki , dawały moc naparu już ich kilka. Brat Grzesiek mój do tej pory lubuje jej smak. Mnie trochę ścinał pamiętał. Zawsze w domu było sitko i na to sitko kilka ziaren tego granulatu przelewało się wrzątkiem na szklance. Kto kiedyś pił w kubku?! Kubki to na mleko ot były, chyba że emaliowane, to i na gaz się stawiało. Herbata i w tych koszyczkach była zaparzana. A one były różne,ot jak szyszka były na łańcuszku, czy takie w jak w imadle i cęgach wsadzane do szklanki. A szklanka cieniutka i koszyczki były. Pamiętam już pierwsze plastikowe i brązowe. Lecz i były takie zdobione niklowane, czy drewniane. Eh to był czas. No, ale kawa.
Jak nowa paczuszka była otwierana tej kawy to było takie mini święto. Dla mnie zapach stęchły i ohydny, dla dorosłych budził zachwyt i uznanie. Wydobywały się z opakowania do młynka ziarenka z przedziałką widoczną w kolorach różnych. Od smolistych, przez ciemnobrązowe do takich jasnych beżowych. Młynek biały zapełniał tymi ziarnami i trzeba było szybko i długo kręcić by zmełł co powinien. Wtenczas pamiętam dawano go mnie, gnojkowi a ja za korbę i ostro kręciłem. Pamiętam ten z wolna uwalniający się zapach. Był już znośny, już nie tak tęchły, taki odrzucający. Jak już ustałem w kręceniu nie czując oporu ziaren ,otwierało się młynek i do szklanek łyżeczką dzielono tą sypką ohydność. I wrzątek i się parzyła ta kawa. Nabierała wody gorącej do bólu ta sypkość w szklance i jak się nasączała to i opadała na dno szklanki czyniąc płyn ciemnym i czarnym. Uwalniając przy tym zupełnie nowe zapachy. Dla mnie nie do akceptacji…co ci dorośli w niej widzieli? Co smakowali? Co czuli? Musiało być smaczne i dobre bo rozmawiali długo z sobą, śmieli się często, niekiedy i smucili. Byli z sobą związani jakby tą kawą. To ona mówiła na wielu wymiarach by się spotkać i być…przy kawie…
Lata 90 to już nowe doznania. Pamiętam pierwsze kawy typu kapuczino z proszku. Zastępujące ohydną zbożową gotowaną na mleku żytnio-cykoriową ala kawę w smak wanilii , czekolady. Tak łatwo, bez ceremoniału . Cyk dwie , trzy łyżeczki do szklanki już nowej, okopconej – arcoroc. Smakowała mi pamiętam jako 16 latkowi taka kawa. I młynek w domu już elektryczny i do cukru i do kawy. I kaw więcej pamiętam było. I ta z Koszalina MK Cafe już zmielona w opakowaniach. Wystarczyło tylko miarką w kubek odłożyć ile się chciało ,zalać z czajnika wrzątkiem i delektować się zupełnie inną jakością kawy. Ta w latach 90 już pachniała subtelnie, nie stęchło, nie kwaśno. I kubek już pasował do niej. I wodę się w emaliowanym kubku przy pomocy grzałki nie gotowało. Już było nowe…. Pierwszą sypaną kawę wypiłem mając 19 lat. Została ze mną do dziś. Dziś to już całe inkantacje i ceremoniały parzenia kawy. Dziś to mamy jej smaków jakie się chce, nie tylko Arabika czy dzika Robusta. To ich warianty na smaki,czy kraje pochodzenia. Na ich drażniący czy nie drażniący dla żołądka zwyczaj. T taka siaka i owaka. Przetrawiona jak w Ćmielowie przez jakiegoś zwierzaka osiągająca astronomiczne kwoty za kilka łyków.
Ja nadal z przewrotności mojej hołduję zasadę- stare to dobre. Bez baristy, bez ceregieli i bez całego ołtarzyku doznań ceremoniału wstają co rano przed 5 i idę do kuchni. Wyciągam słój z ziarnami Robusty , garść do młyna na cukier. BZZZZZZ…woda w czajniku tańczy od gorąca…zasypuje kubek ilością słuszną zalewam wrzątkiem… słodzę miodem…. Idę z kuchni do pokoju i dalej z kawą już pitą jedną dziennie zaczynam dzień z synem śpiącym obok… Moje 5 minut w ciemności nocy porannej z nią z nim……
Pomarszczone i koloru pastelowego. W kremowy i beże wpadające. Niekiedy i jakieś wypłowiałe żółcie i burgundy. Pomarszczone i zamknięte w słoiku twist. Ich czas wielki był na czerwcowym wczesnym lecie czy wybrzmiałej jesieni. Pachnące niebywale i bez opamiętania, nawet szczelnie zamknięte są idealne. Bez otwierania zatapiam się w ten świt września tego ciepłego. Parującego i dymiącego. Z paprociami pięknymi, z sosną rozłożystą i wtórującym nie niskim świerkiem. Z mchem i porostami zastąpionymi w butach , zapachem ziemistości ziemi, mchem mchu lasu, igliwia boru. Gdzieś dzięcioł wali, gdzieś jeszcze trel leśny słychać…Jagodziany i brusznice pod nogami się ścielą połaciami całymi. Gdzieś i niecierpek przebija, gdzieś czeremcha się pnie. Czuję ten dzień, czuję tą wyraźną wilgoć ciepłego ranka w lesie. Nie byle jakim. Tu lasy po hektarów dziesiątki się ścielą, tu sosen mowie, borów zagony, bagien i stawów bez liku. Tu dróg leśnych całe stosy, tu historii poligonu sowieckiego echo się ciągnie. Tu historii Linde i Gros Bornego echa ciągle są i ciągle można dotknąć. Tu Wał Pomorski i jego umocnienia są dostępne i do dotknięcia. Odkręcam pokrywkę. Uderza mnie od razu ten las, ta Pierwsza Górka, ta Wyrzutnia, ten Duży Las, te na Łubinach… Boże od 20 lat ponad tu jestem i dopiero teraz poczułem ten świat i smak tego miejsca. Prawdziwki zasuszone w słoiku z tych lasów na styku Nadleśnictwa Czarnobór i Borne Sulinowa.Tu smak Sztajfordu i jego w jumbach kawałka drogi…dziś Płytnica. Leśnictwo Krągi, znam ,leśniczówka piękna , bywałem tam kiedyś. Teraz droga szutrowa i znaki są. Piękne parkingi leśne i ta paskudna droga na Sztajford. Terenowym dasz radę, osobowym graniczy z cudem. Pamiętam jak tam rowerem śmigałem , czy na Jelonek po skrócie koło jeziora , czy na samą wyludnioną wieś, czy na jeziora i zostawione samym sobie cmentarze. Tyle lat i dopiero dziś w tych moczących się borowikach zebranych w tych lasach poczułem ich tożsamość i moc. Na tą wigilijną grzybową. Tu u teściów się nie jada. Tu barszcz z buraka w cenie. Z uszkami i pierogami. Zakrapianie karpiem pieczonym i śledziem wszelakim. Ja z domu pamiętam tą grzybową. Taką przaśną , prostą. Wyborną i unikalną. Z trzech zup ulubiona przez brata mego. Moja to owocowa z wiśni była. Barszcz czerwony był a jak, mus. Bo i na Wielkanoc też barszcz..ale na zakwasie pszennym czy żytnim – żurem zwanym. Tu z ćwikły, czerwonej, buraczanej. Tej na mielone surówki modnej, tej do ukraińskiego głównym dziełem, tej buraczkowej oprawionej śmietaną. Tu na wigilię ma moc i zapełnia talerz głęboki swoją mocną buraczaną barwą i światem. Za nią to ta z mojego domu rodzinnego grzybowa. Na wrześniowych zasuszonych podgrzybkach spod Stanina czy Rymania. To te spod Powalic z boru sośniny pełnego lasu wydłubane o poranku. Zmoczone wrzątkiem i puchnące w godzin kilku. Czerniejąca esencja geniuszu lasu wypełniała miskę. Ją do garnka z jednym kawałkiem marchwi ,selera i pory w towarzystwie ziela i liścia bobkowego łączyłem. Gdzieś i sól kamienna była i pieprz nieodzowny. Zaprzyjaźniali się w warze na godzinę. Oddając z siebie wszystko co pyszne, co ziemiste i na akt ostatni. Smażonej na patelni posiekaną jak chcę cebulę i to wybrzmiałą, niczym purchawka olbrzymią na oleju . To ona pisała epilog do mojej i nie mojej grzybowej. Tej na święta. Przaśnej, postnej, mojej. W wigilię u teściów z borowika sprawionej… jadłem tylko ja…. Wato było…czuć ten bór i zmurszały świat Czarnoboru …..
Mija większa cisza...nabieram w siebie grudniowe powietrze. Oddech zaranny jak zawsze pełny nadziei na dobry dzień. Cisza o przedświcie aż prowokuje do myśli wielu. Czuję miarowe bicie serca, uderzenie za uderzeniem..bach,bach...Dawno me zmysły i ja nie byłem na odludziu ludzi pełnych. Dawno nie zatapiałem się we mgłę grudniowego zaranka. Szarawego niczym z paździerza dnia. Tego przesiąkniętego zwiędłym liściem lip, tego zieminstego zapachu pod nogami, tej niewymownej ciszy jaka się roztacza. Czuję w sobie wolno płynącą posokę a nią moje myśli.Czuję odchodzące mary nocy kłębiące się w orkanach wstającego dnia. Opadła kropla wody życiodajnej na mnie, rosząc me lico,trzeźwiąc moje wpół obudzone ciało i krzyczącą duszę. Jestem u celu..nabieram znów głębokiego oddechu człowieczego znoju, zaciągam się nachalnie samotnym porankiem w zaranku. Dziś sam na sam z sobą. Syn gości w przedszkolu z zadowoleniem ja w oczekiwaniu na oddanie kropli siebie dla innych gaszę myśli i motor samochodu. Wypełnione nadzieją potrzeby i poszukiwania wiedziałem , gdzie mnie zawiedzie. Tu bywam rzadko. Tu jak jestem to tylko jak dziś sam na sam. Tu w sanktuarium przaśnego ranka i krzaków. Tu,w złocie ozłoconym,diamencie diamentu arrasie. Tu przy tym zmurszałym krzyżu.Tu...oddycham miarowo, gdzieś na boku kropla spływa mi po policzku, drenując już nie młode me lico. Zacinam okiem na nią, bruzdy się pojawiają na twarzy ..no zmarszczki znaczy bardziej...z chłodem kropli chłód ranka a tym chłodem nawleka się myśli kłęby całe. W ciszy stoję przy tym krzyżu, patrzymy na siebie, rozumiemy się bez słów. Nie potrzebuję złota bazylik, przepychu Lichenia, czy Jasnej Góry spleenu. Tu mam wszystko,zamknięte w tym rozpadającym się krzyżu. Całą wiarę moją,całe chrześcijaństwo, cały wymiar...Tu na tym lipowym zagonku zbitych belek razem wydobywa się o poranku najpiękniejsze wołanie ciche do mnie.Trafiające, przenikające, moje....Same myśli z duszy rozmawiają, niekiedy i krzyczą i niekiedy płaczą. Tu ten krzyż ,gdzie tysiące stóp ludzkich pod nim było, gdzie kolana czuły siłę i moc tej ziemi. Tu gdzie łzy szczęścia i radości zbiegały się z żalem i żałością. Z wyrzutem i oskarżeniem. Z dziękczynnym światem i żałobnym kieratem. Tu ,gdzie choć skinienie głowy wędrowca ,choć uchylenie czapki kupca, czy Zdrowaś Mario włościanki idącej do wsi pobliskiej. To tupot małych nóżek taplających się w kałużach po lipcowej burzy. To tumult piachu wzniecony przez rozpędzone niegdyś konie. Czuję ten świat, czuję tą więź...dziś w mglistym grudniu tuż przy corocznych świętach...zatrzymałem się przy największej bazylice wiary, najpiękniejszym sanktuarium, najbardziej ozłoconej świątyni świata....tak tu...przy Wiśle...w krzakach. Cicho i w pokorze stoi, nie krzyczy, nie ma trzech wież, czy nie mierzy metrów wielu... Skromny w krzakach a jak złoto całego świata, jak soczewka skupiająca naszej wiary fundament... bez cudów i cudownych uzdrowień...taki przaśny przy drodze... Zabiera go czas a zwieńczenie krucyfiksu pewnie niedługo opadnie na ziemię...tą ziemię... przy nim dziś byłem odwiedziłem, oddychałem...tu biło me serce..dusza się wygadała....ile mogła...zaznałem ukojenia czasu nie licząc..wiedziałem ,że czas oddać coś z siebie dla innych....kilka kropel krwi...honorowo... Oddając krew miałem w głowie ranny krzyż....tak...to dla mnie najwyższy w pokorze wymiar mej wiary....