Puławski niezmordowany piechur
Nie mogę dłużej trzymać dla siebie. Od wielu lat nieuchwytny cień gasnący w oddali nie za wysokiego już niemłodego pana. Chód taki bujany ,mały kroczący,niepozorny i nie nadgorliwy. Własny,spokojny,wypracowany,dojrzały. Spodnie na kant,wiekowe, znoszone. Kaszkiet od zawsze taki sam, twarz pełna dobra,bruzdy maczające w otchłani głębokiego bycia w skromności, niebędącego bycia na piedestale. Zawsze z rana,zawsze pod zmrok. Zawsze równo kroki, zawsze wartko,zawsze w ręku torba lub torby... zawsze na zachód słońca. I ten zachód koło 16 zimą, i ten wiosenny przed 18 i ten letni ,gasnący koło 21. Zawsze równo,zawsze dziarsko...gdzieniegdzie grubiej ubrany lub lżej...lata całe Niwę przechadza. Coś i dla kogoś nosi w tych tobołkach. Tobołkach życia doczesnego i życia na jutro. Zawsze kroczący niewielkiego kroku dający mi cały czas myśli w głowie. Boże już z 6 lat tak się spotykamy, nigdy blisko, nigdy na słowo zaczepne, nigdy na bliskość człowieczą. Zawsze z odległości ,zawsze z dystansem mojego i jego bycia.Ogrodową do góry ,do kościoła i na Spacerową i nazad. Pojawiający się z mar nocy po 6 nagle na końcu Saperów w dół z torbą pustą ,oczekującą,pełną nadziei na dobry dzień. Ile to razy przez te lata się mijaliśmy ,spotykaliśmy bez słowa, bez nawet kiwnięcia ręką. Jak na obłędnie gorących letnich lipców zaliczanych biegowo o 5 rano w upale lubeskiego sońca. I On. Schodzący drobnym i pewnym krokiem 60 latka na dół. Nigdy nie przeszedłem obojętnie, nigdy nie olałem tego. Jak na nogach mijałem to stałem i siadałem na ziemi i długo myślałem , jak samochodem to na zatoczkę jakąś. Silnik gasiłem i zapadałem w zadumę tego tułacza. Tego wędrowca ,który ma swój świat, gdzie ma swoje pragnienia, gdzie ma swoje obowiązki. Przecież gdzieś się udaje, gdzieś nosi swój świat, gdzieś się w końcu kłania, gdzieś bywa, gdzieś słowem zaczepi. Boże! Ale czy to tak wiele? Być normalnym w tych czasach? Oczekiwać naparstka zamiast całej butelki? Być w dobro tego świata ubrany ,czy oczy otwierać dla przaśnego dnia? Dnia nie nazbyt bogatego,zatopionego w skromną bułkę dla kochanego miru swego, kawałka lepszego banana czy mango lekko dojrzałego?
Gdzieś podniesionej nieznoszonej spódnicy i spodni włożonej w torbę bazarową. Gdzieś odszukanej książki czy butów dobrych mrowi? Nie wiem. Gdzieś ta moja lepszość niby gaśnie. Przecież wstaję rano przed 5, kawa ,syn, przedszkole,praca,dom.W głowie tylko dobro rodziny ...ale na innym poziomie, bo może i pizzzzza niekiedy,suszi,gdzieś wypad do lokalu. Gdzieś wypad do Lu,gdzieś jakieś zwiedzanie Sławinka, Kazika. Kawa w Nałęczowie …
Ale jak widzę Pana niewysokiego, dziarskiego przez Niwę z torbami w dłoni przechodzącego ...moje mało ważne się staje...Odprowadzam Go ile mogę wzrokiem…
Koś widzał ?