Parujące stawy nad Końskowolą...
Kościół farny Końskowola
Ranek lipcowy. Już ten ciepły po tygodniu ochłodzenia, ten ze słońcem zarannym, ten niosący radość, przeganiający ostatnie mary nocy.Z tym porankiem i z wypitą kawą ruszam do Końskowoli. Tak dawno tam nie byłem. Tam w tym byłem mieście, tym kluczowym dla przemysłu włókienniczego i tkackiego miejscu, tym wielkim tyglu kulturowym i etnicznym, tym tak bogatym i często cierpiącej historii miejscu, tych Konińskich, Tęczyńskich, Sieniawskich , Lubomirskich czy Czartoryskich. Wielkie rody , wielkie majątki, wielkie tragedie , wielkie osobistości. Chyba w okolicy nie ma równej sobie w dziedzictwie jakie nosi na swoich barkach, tradycji jaka pisana jest codziennie, ran jakie znosi od zarania jej istnienia.
"Nowy" budynek starego ratusza z 1775 roku po renowacji ;)
I tam właśnie dziś , właśnie tego ranka postanawiam ją znów odwiedzić. Zaciągnąć się powietrzem na łąkach przy Kurówce, napawać wzrokiem urodę tych wąskich miejskich uliczek. Usłyszeć być może historyczny gwar rynku, tupot koni i ciągnących je wozów, nawoływań handlarzy czy okrzyków bawiących się beztrosko dzieci. Jadę do tego świata. Wolno sunący ludzie budzący się z każdym krokiem do pracy, do swoich obowiązków mijam , czy ten pan czekający przez delikatesami , już widać nie młody, widać w jego ręku siatkę uszytą z rękojeściami. Długo już z nim jest ta siatka, znoszona, wyblaknięta, ale przytula do serca. Czeka. Nie pytam nawet w głowie na co…
Przy kościele farny skręcam do ratusza. Ostatnio tu byłem jak redukowali wieżyczkę strażacką i skuwali elewację. Dziś wita mnie wykończona maszkara zabytkowego bo chyba 1775 roku ratusza – magistratu ówczesnego. Bo przecież ten wcześniej się spalił. Zabolało mnie serce widząc te buraczkowy kolor, tą szklaną kopułkę, tą całość. Nie tak sobie wyobrażałem przywrócenie świetności temu miejscu. Ale cóż każdy widzi inaczej, odbiera inaczej, czuje inaczej. Do mnie to nie przemawia.
Bardziej zabolało mnie serce widząc miejsce pamięci poległym mieszkańcom Końskowoli i okolic zagraconymi płytami chodnikowymi, przyczepą z długim dyszlem, gdzie maszyny budowlane swoimi kołami depczą z takim trudem i pietyzmem honorowe miejsce poległym…. Coś się zmienia. Nowy ratusz, nowe drogi, kostka równiutko kładziona od strony kościoła. Przyszło nowe. Z niecierpliwością czekam na finał tych prac rewitalizacji. Liczę po cichu,że drzewa choć nieliczne przy ratuszu zostaną, gdzie kostka nie zaleje tego miejsca zabierając mu już i tak małą resztkę dawnej świetności. Z tymi już mieszanymi uczuciami i emocjami udaję się na Szewską i resztę tych wąskich uliczek. Już je ciut znam, już tu bywałem. Tu też coś robią, jakies prace budowlnane. Mijam szpalerek już wyniosłych słoneczników. Na tak wąskiej przestrzeni świetnie przełamują jej szarość.W oddali widać ścianę zieleni Kurówki. Ja odbijam w prawo do i natykam się na słońce co z ziemi wyrosło.
Duży majestatyczny On zwrócony do Słońca tego na niebie, już czerpie , już ładuje akumulatory. Już jest w idealnej synergii lądu i nieba. Słońca i ziemi. Płomienie jego płatów wprawiają mnie w stan zadowolenia, radości i szczęścia. Zamykam oczy i widzę łany słonecznika na włoskiej ziemi uwiecznionej przez moją koleżankę jak tam bywała. Czuję ich zapach, ich cichy szelest liści na letnim wietrze. Taki obraz tu w porannej Końskowoli. Stawiam krok dalej i dalej krok , cel mój już blisko. Łąki przy Kurówce.
Jeszcze zawieszam wzrok na wiszącym dużym skoblu przy już wybrzmiałych z wieku drzwiach drewnianych. Łuszcząca się farba, pękające drewno przypominają mi, że Tu właśnie w Końskowoli tych drewnianych drzwi, tych drewnianych okien, tych drewnianych domów, tych drewnianych stodół jeszcze jest dużo. Jeszcze mimo swojego zapadającego się w starości stanu cieszyć oko mogą, karmić duszę potrafią, opowiedzieć nie jedną historię przekazać umieją.
Mostek na Kurówce, droga uczęszczana. Irytujący tak z rana warkot samochodów, ich piski i chrząkania wybija mnie ze stanu zamyślenia kładąc na stole prawdę o tym ,że dziś wtorek, dziś do pracy, do obowiązków. A rzeka wije się wolno, stan niski, widać jej roślinność i piękna strzałka wodna pręży się swoją bielą, kaczki już przyzwyczajone do rwetesu porannego nic sobie nie robią. Pływają wolno, majestatycznie. Tu przy boisku. Szybko przechodzę przez remontowaną już długo drogę by udać się na łąki i stawki z dala od tego harmideru. Ulica Spokojna a w sumie jej początek i koniec, tuż przy już zjedzonych korozją barierkach.
Najstarszy już nieistniejący cmentarz żydowski. Jeden z dwóch. Nic po nim nie zostało, lecz nie zwalnia mnie z tego by pochylić głowię na krótką modlitwę za nich. Dwa uschłe drzewa przy Kurówce takie wymowne. Przycupnęły jakieś ptaszki na ich gałęziach. Wymowny widok.
Schodzę w końcu na zieleń, ba! cały dywan zieloności i cudowności kwiecia. Zaczynam słyszeć ptaki, szpaki, skowronki, kaczki tym swoim chichotem zdradzają bliskość wody. Witają mnie ogromne już łopiany wyrosłe w zagonku traw i turzyc przeplatane wierzbownicą. Takie ma piękne małe fioletowe kwiatki. Z drugiej strony łany fioletowo- różowych bodziszków łąkowych na wprost droga , zielona, pachnąca tak bardzo z rana. Raz za razem zaciągam jej cudowność, mokrej, zroszałej łąki , pajęczyn, ziel rosnących na niej, wilgoci stawków, zapach tataraku….
przytulia
Bodziszek łąkowy
łopian
Tak tu jest mój świat. I dalej przed siebie. Mam czas ,mam go dziś dużo. Spoglądam okiem i aparatu też przed siebie stojąc na wprost oddalonego zagajnika. Wiem co tam jest i znów delikatnie pochylam głowę. Za tymi genialnymi łąkami gdzie pięciornik i ten gęsi i kurze ziele tworzy dywan soczystej zieloności, gdzie kwitnące przytulie na biało, gdzie jak świece stoją krwawnice – jest i cmentarz ewangelicki a po prawo były cmentarz żydowski. Tak to miejsce dla jednych niczym szczególnym jest , dla tych co wiedzą nabiera innego wymiaru. Wracam na ścieżkę , pajęczyny suszące się na porannym słońcu dodają swoistego mistycyzmu. Tego zakątka małego , małego świata, ale jakże bogatego, wymownego , bogatego w każdą formę przyrody. Stawki i straszące ostrzeżenie o nie łowieniu w nich ryb. Dymią , parują a promienie słońca je iskają smagają już lipcowym latem. Pięknie tu. Stoję długi długi czas i napawam się tym świtem tu.
Czuję jednak , że nie jestem sam. Gdzieś z oddali z tej rwącej już samochodami ulicy bacznie przygląda się mi pan w białej wiatrówce. Czuję jego spojrzenie. Pewnie się zastanawia, kto to ten do w czerwonobiałe paski koszulce z aparatem uwieszonym na szyi łysiejący blondyn o słusznej posturze szuka. Nie dałem mu satysfakcji bo zniknąłem za pałkami wodnymi , pan zrezygnował i poszedł w swój świat. Barszczu dużo, już przekwitł , to z niego robiono zupę pochlipajkę , na zalanie żołądka czymś ciepłym. Bo zupa z niego cienka. Cienka jak barszcz….
Wracam ulicą Spokojną, ni żywego ducha. Pies dopadł do ogrodzenia i ujada. Patrzę się na niego , starszawy już kundelek broniący swojego świata, swojej ojczyzny, tej za ogrodzeniem. Wolno i z żalem że już muszę zostawiam łąki, Kurówkę, stawki, matuszkę przyrodę.
Autor
Mijam dechami zabite okna , mijam zadbane i niezadbane domki drewniane i murowane. Ulice puste poranne, gdzieś w nich wieje wiatr historii , czuję go . I pompa wody i ogłoszenie for sale pod sklep? I już tak spopularyzowany i opisany ze wszystkich możliwych stron kościół farny i ten „nowy” ratusz. I ja ….