Smaku malinowego pomidora czar....
Taka szeroka plastikowa taśma z zamkiem. To pamiętam. I to bardzo dobrze. Zwijało się ją w walec a zamek łączył jej końce. Tu wsypywało się jakieś ziemi torficznej chyba, lub poderwanego koło Pierwszej Górki czarnoziemu. Tacka plastikowa, niegdyś służyła jako tacka pod kawę noszenie. Tą ohydną w srebrnym opakowaniu. Kawa naturalna. Zatęchła od leżenia bóg wie gdzie. I w tym młynku ręcznym mielona – białym dzielonym ,gdzie z góry wsypywało się przez otwory ziarna kawy i kręciło do upadłego. Chrobotała pod naciskiem kręcenia i dawała się zgrubnie zmielić. Pamiętam jej wątły i mglisty zapach. Tej patery,czy nowszej tacki plastyk. Szklaneczka z koszyczkiem i tu było zawsze różnie. Domowo – koszyczek plastyk, dla gości zdobiony koszyczek metalowy. Patrzyłem w latach 80 jak dorośli pijali tą czarną brzydko pachnącą esencję. Mało tego na czajnik z gwizdkiem był czujny i na dolewkę wody nie żałował…. Bleee. Jak ja nie nawiedziłem myć szklanki po takiej kawowej nasiadówce… Ale gdzie ja snów zabrnąłem …
Na półce w foliaku zawsze było miejsce szczególne. Takie na przejrzałe pomidory i paprykę. Zawsze jako gnój się zastanawiałem po co tam tato odkłada przejrzałe bawole serca i paprykę iglo już dawno mającą jędrność za sobą… Odpowiedź przyszła szybko. Brał deszczułkę i tego pomidora kroił i kazał nam żgajom wydłubywać nasiona. Nie mieściło mi się w głowie po co ten zabieg. Choć wiedziałem ,że jak marzec zimny , ale z pomrukami słońca nadciągnie ciepłem małym to z tatą szliśmy foliak naprawiać. Saletra paliła ręce po workach i deseczka i papiak i dziura załatana…. Wiedziałem co noszenie setki konewek i wiader do podlewania tych pomidorów pachnących z samego rana majowego ranka, gdzieś obok papryka także uwiązana na postronku, obok w grządce sałata wzeszła, rzodkiewka i ogórek długi na sznurku. Jak się uchylało drzwi foliacze w czerwcu buchał zapach pomidorowego znoju,gdzieś akcent ogórka był świeży. A ty noś te konewki wody i wiadra wody. A na foliaku była jeżyny i obok rosły kosztele . Rosły sobie same i dojrzewały z każdym mocniejszym błyskiem majowego słońca. Palącego niekiedy czerwca,gdzie to nad łęcinami ziemniaków ukazywał się kwiat. Piękny, biały, a na nim pojawiały się trzmiele i pszczoły. To był znak ,że czas gracki i jego podkopów się zaczął. I te z foliaku pomidory zaczęły już poważnie konopny sznur obciążać. Tu malinowe, tu zwykłe, tu bawole serca, tam w rogu już sałata przekwitła, gdzieś dojrzewała rodzynka jak to mówiliśmy. Miechunka peruwiańska a dla nas jedna rodzynka o swoistym smaku i zapachu. Takie nowości były pamiętam za szczypiora. Lecz nic nie przebiło rannych lipcowych peregeynacji do tej naszej szklarni z worków po saletrze ulepionej. Rosa otulała kostki ,pachniało wilgocią zmieszaną z ziołami lipcowymi w drodze do tej oazy pomidorowej. I te pierwsze uchylenie drzwi i buch jeden za drugim zapachu dojrzałego pomidora. I ich karmazynowa światłość na łodydze uwieszonej na konopnym sznurku. Taki pomidor jak smakował ? jak 1000 talarów, prosto z krzaka szczypał kąciki ust ,ale buchał pomidorowym światem w ustach. W domu do szczypty soli,czy śmietany,czy na kanapkę z cebulą ułożony był idealny. Smak daleki od tych uprawianych masowo.Tych setek konewek i wiader było wartych tej chwili…
Dziś pochylony w Lidlu nad malinowym ,małym ,szkaradnym ale do cholery pachnącym malinowym sobie wszystko przypomniałem. Te nasiona w te zawinięte pasy foli z ziemią, te pikowanie do większych pojemników, te na parapecie w łazience i kuchni wyrośnięte zieloności pełne pomidory. Te dołki w foliaku i podwiązania sznurem konopnym.Te setki przekleństw i konewek wody ciągniętej ze stawku. Te pnące się pnąca ,małe zielone, i wybrzmiałe później czerwone do granic pomidory, ten zapach otwieranych drzwi od foliaka i smaku na chlebie pszennym z cebulą i solą ….choć trochę przypomina …tylko trochę..