Pan Zenon i kumaków szmer nad jego światem......
Unosił się dogasającym dniem jakiś zbłąkany ptak co o drogę w tym upale zapomniał zapytać. W końcu otworzyły się okiennice pana Zenona. Dobrze podstrzyżony wąs ,siwy od lat wielu ,zadbany tańcował na każdym słowie swego właściciela. Twarz poryta cała znojem swojego życia i życia dla innych. Włos popiołem sypnięty już dawno wolno opadał po głowie. Oczy zagłębione w swoim świecie błyszczały dawno nie widzianym żarem. Źrenice co rusz zdawać by się mogło łapały ostrość i traciły ją zrazu. Spracowane ręce rybaka, rolnika, stolarza z wyznaczonymi na nich żyłami niczym korzeniami wielkich dębów jego przodków rozprowadzały życie i siłę bycia. Tak – powiedział, splótłszy na palcu wskazującym brodę nie młodą ,zrzucił swoją głowę na drugą spracowaną dłoń. Choć nie młoda , opadła gładko i widać ,że sprawiło mu to przyjemność. Już na oknie swego drewnianego sanktuarium mógł złapać pierwszy wieczorny oddech lipcowego lata. Nie był jakimś wielkim mówcą w życiu, słynął z tego ,że robił więcej niż mówił . Jak jednak coś powiedział to miało takie wielkie znaczenie ,że innych tysiąc słów gaszone tym jednym było. Lubił pracę, lubił swoje życie. Skromne ,ale własne - skromne ,ale uczciwe – skromne ,ale bez wstydu. Wąsem poruszył nagle, jakby w gnieździe młodych kosów nagły szelest wstąpił. Powtórzył – Tak… Jego tak zaczęło płynąć po cieniutkiej mgiełce unoszonej przez taflę niedalekiego jeziora. Pod oknem na zapłociu miał ukochane swoje kwiaty.Jakież miał w tym swoje przeżywanie , jak mógł się nacieszyć ich byciem, kolorem i zapachem. Płynęła zawsze niebywała woń słodyczy z nad jeziora. I ta słodycz mieszała się z rudbekią, jeżówkami i tym co kochał najbardziej – nagietkami. Jego spracowane dłonie nie raz płatek po płatku odrywała z kwiecia nagietka na własne maści łagodzące, na herbaty nagietkowej łyk. Tak troszkę zawsze wsadzał do jutowego woreczka jak przeschły na późną jesień i zimę. Niekiedy i na wiosnę mu starczyły. Westchnął po raz trzeci – tak…. Swoim zapachem tym razem uderzyły do w pomarańczu skąpane aksamitki. Wymieszały się z dobiegającą znad wody wilgocią wieczoru lipcowego, rozżarzonej całym dniem ziemi i lekkiego zefiru ze wschodu. Na tym płynęła pieśń kumaków i żab znad brzegu. Uderzały coraz trzciniaki baraszkujące w zagonkach pałek i tataraku. Ten ostatni wieczorami tak pięknie pachniał, że można było ten zapach godzinami wąchać i się upajać i dalej by niedosyt był. A pan Zenon miał ten zapach dla siebie, dla swoich zmysłów, dla życia. Jak wiaterek lekko zboczył to haczył o małe trzęsawisko po prawej stronie jego świata… Tam teraz słodyczą pachnie i bieli się wiązówka. Nich słodszego w jego świecie kwiatów nie znał. Wieczór nastał. Kubek emaliowany stoi na parapecie z wodą studzienną. Podnosi dość niedbale kubek i wlewa w siebie kilka łyków, gasi pragnienie i gasi ten lipcowy dzień. Długo dziś paliło – pomyślał. Poprawiwszy się na ramie okiennej zamknął oczy na chwilę. Zdawało się ,że jak te oczy zamknął to i szept przyrody sam mu do ucha się pchał. Budził zmysły i rozpalał emocje, przywoływał historię czy budował przyszłe. Cieniutki jazgot w oddali psów zwiastował jakiegoś wędrowca w oddali…może spragniony? Może głodny? A może to złe ludzie idą? …Kyrie Eleison … Pobożny zanadto nie był ,ale wiarę miał swoją i po swojemu się w jej urabiał. Szczekanie ustało, złapał większy oddech i z wolna wypuścił powietrze. Słyszał jak kolejne upalne dni złocą zboże, gdzie codzienny szum falujących na wieczornym wietrze łąk w zboża skąpanych daje inny dźwięk. Coraz dojrzalszy , coraz pełniejszy , szorstki i suchością pełniejszą. Wiedział ,że wisząca kosa a za ojca sierp już rolnikom nie jest potrzebny. Już mechanizacja. Czerwony płocki bizon w godzinę obleci, za nim snopki kiedyś snopowiązałka działała, teraz prasa w wielkie bele tą słomę zwija. Kiedyś żniwa to było święto w domu. Obkupione ciężką pracą w palącym słońcu, sierpy i kosy grały na ciętym zbożu melodię tradycji dziadów swoich, śpiew kobiet , podlotki przynoszące naręcza ściętego złota tej ziemi..i to kwaśne mleko… i wieczorem w sobotę jak sił starczało to nad to jezioro się szło, myło się i tym tatarakiem nogi nacierano dla perfumu i lekkości.
Dziś tylko ten tatarak przy tym jeziorku u pana Zenona został . Dlatego tak lubił zamknąć te oczy w ten lipcowy wieczór…by obrazy jego dzieciństwa wcale nie łatwego przywołać. Tego zapracowanego ojca jego co dom ten zbudował, matkę co serca mu uchylała i ostatnią kromkę swojskiego na liściu chrzanu pieczonego chleba dała…
Choć już lat ma niemało – kopa ze sztyglem , czuje się w tu w tym swoim świcie młody i potrzebny. Jak co wieczór i ten dziś lipcowy po całym dniu przeżywania i obrządków różnych – to wieczór mu zostaje na przeżywanie innych i innego….
Z mistycznej dla niego chwili wyrwał go rozdzierający ryk uderzonego w oddali pioruna. Otworzył oczy nagle , że mu się zrobiło słabo…tak trudno mu wracać do przaśności …Poderwane ptactwo czując zbliżającą się życiodajną ulewę uciekło w gęsty bór w pobliżu…czas oczyszczenia bliski….powiedział zamykając okiennice na nowo…
.