Zmiana nieunikniona.....
Przyszedł czas by historię miast Puławy i Kazimierza Dolnego w przewodnictwo ubrać...
ktoś ma ochotę ruszyć ze mną?
Mam na imię Paweł. Tato dwójki dzieci. Kochający przyrodę i ludzi... Dziękuję, że zajrzałeś wędrowcze Tu...może zostaniesz na dłużej....
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 |
03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
Przyszedł czas by historię miast Puławy i Kazimierza Dolnego w przewodnictwo ubrać...
ktoś ma ochotę ruszyć ze mną?
Roku Pańskiego 1987,czy może 1989 stał się cud wymodlony. Puławy, Niwa. Już podrosłe sosny i brzozy poprzeplatane topolami. Za lasem pszczelim instytuckim czas jesienny. Nie tak jak teraz ,ale ściana lasu okazała. Pachnąca październikową ziemistością, zachęcającą na grzybobranie. Modrzewie trzy dorodne a w koło nich opieńki, takie same modrzewie otulały zbiorniki za Ceglaną. Pan Kazimierz z dzieciakami udaje się na spacery w te leśne ostępy. Młody las a obok jak mówiono pobierano piach dla Warszawy.. na Ceglanej relikty niegdysiejszych prężnych dwóch cegielni. Las przed sobą ma Pan Kazimierz znany , lubi tu przychodzić ,mimo odległości. Przeca ma bliżej za tory skoczyć na starolas Rudzki. Jego ciągnie nie tylko las …nęcąca zawsze była okazja spotkać się ze starym Puławiakiem, murarzem w fachu. Syna co miał na Włostowicach ,lecz pobudował się skromnie niedaleko w Międzylesie w teraźniejszości za rondem i drogą na Górną. Tam mieszkał z żoną ,choć na niego ,sędziwego w wieku i chorobie astmy eremita ,znaczy pustelnik. Staruszek schorowany mieszkał sobie w Międzylesie ,miał drzewka owocowe ( ten kto przechodzi tam to widzi w maju kwitnące wiśnie, czereśnie.), i hodował kozy. Pana Kazimierza dzieciaki lubiły z kozami się bawić. Jesień łamiąca kości i korzonki. Koszyk w dłoni, dzieciaki ubrane odpowiednio ..czas na grzyby. Pan Kazimierz uwielbiał rozmowy z pustelnikiem . Znał całą historię Puław. Jak ludzie strajkowali budując most im prof. Mościckiego,jak karczowali las na Azoty… Uwielbiał te staruszka gadanie… Dziś poszedł do lasu z obrazkiem pana Zbawiciela jak zawsze. Stanął w stronę Niwy i w tych październikowych liściach i modlił się żarliwie by ludzie z tego osiedla dostąpili parafii i kościoła… Nagle głos Go całego otulił niczym snop uderzenia z wielką siłą targnął jego obliczem mówiąc -rzuć ten obrazek święty na liście październikowe. Blisko były dzieci ,ale nic nie słyszały nic nie widziały ,szukały grzybów ,czy bawiły się. Poczuł wielką obecność opatrzności ,do tego stopnia ,że się przeraził i uciekł z dziećmi. Obrazek został przy modrzewiach ,na Niwie,na liściach topoli i brzeziny, na igliwiach modrzewia i sosny…do wiosny. To właśnie tego czasu odważył się znów odwiedzić to miejsce. Modlitwy i spotkania z siłą nieznaną i jedyną. Zabrał dzieci i podążył z Sieroszewskiego na Niwę. Do lasu,pod modrzewie. Ujrzał i się wielce zdumiał co zobaczył. Pobierzył do staruszka.Siadł z nim i zaczęli rozmawiać . Ten opowiedział mu historię ubiegłej jesieni wydarzyło się coś co nie mógł wyjaśnić.
Otóż był skrajnie wykończony, choroba toczyła go bez sumienia. Wieczór,jesień. Żona widząc cierpienia męża wybierała się do syna na Włostowice by lekarza wołać. Eremita jednak ją zatrzymał ,mówiąc by niepokoić syna ,bo rana nie dożyje. Zapadł w sen. W nim zobaczył ciągnący się korowód ludzi mających po lewej anioła stróża. Idą w kolumnie ku poświacie wieczności, nagle jego Anioł łapie go mocno i mówi ,że ma jeszcze coś dobrego zrobić na ziemi. Tym samym czasie nagle się przebudza,dostaje sił i ucieka w las. Znajduje obrazek rzucony przez pana Kazimierza… Wie co robić. Buduje kapliczkę drewnianą, wkłada tam obrazek. Chce murowaną budować ,lecz i siły i ręce już nie te. Pan Kazimierz widzi kapliczkę drzewną z jego obrazkiem. Czuje w tym miejscu moc i wielką energię.Eremita chodzi tu się modlić ,aż ksiądz z Włostowic ma mu za złe. Ludzie ciągną tu gromadnie, doznają uzdrowień, spokoju duszy. Wstają z wózków inwalidzkich, są i siostry zakonne. Palą się znicze. Pełno zniczy…
To miejsce ma niezwykłą moc, siłę. Ja to wyczuwam, wrażliwy jestem. I to że spotkałem syna Pana Kazimierza i samego pana Kaźmierza i jego wnuków co szukali kapliczki nie było przypadkiem. Kapliczka jest nowa, już Maryjna. Zniczy pod modrzewiem kilka się pali… cały czas pali…jak wiara w to miejsce…
Dziś po eremicie nie ma śladu,są wiśnie i jabłonie….
Baza.
Za gnoja pamiętam jak dziś miało się bazę. Twierdza nie do zdobycia. Broniona do ostatka przez swoich żołnierzy. Karabinami z patyków leszczyny ,czy bzy pokrzywionych. Były i pistolety i maczugi. Cały ten arsenał służył do tego by baza nie była dobyta. Często na wsi łączyło się w zabawę w „wojnę", gdzie były grupy chłopaków latających z patykami i wzajemnie się niby zabijających. Ot zwykłe patyki, ale w rękach młodych pełnych wyobraźni szczypiorów stawały się zacnym orężem. Pamiętam nikt nie chciał być niemacami ,więc były losowania. Ile to kłótni było przy tym, ile przepychanek. W poprzednim ustroju ruski był dobry,przyjazny i wyzwolicielem. Niemiec wstrętnym ,be .Tak na młode chłopięce rozumy sobie tłumaczyliśmy. Bo dziewczyny nie bawiły się w wojnę. To męska zabawa była. Ganianie z patykiem ,krzyczącym tra ta ta na kolegę z obozu przeciwnego i sugerującego mu żeby już upadł bo go na niby zlikwidowaliśmy. Tu też były kłótnie straszne. Niekiedy padł i kuksaniec, a co silniejszy przeciwnik mimo ,że dostał to …wygrał… Ganiało się między blokami,garażami chowającymi w swoich trzewiach kaszlaka,syrenkę ,czy u bogatszych golfa jedynkę.Dziewczyny grały w gumę ,choć i dopuszczały chłopaków,w klasy. Robiły na wiosnę wianki z mniszków i zakładały sobie na głowy. To wszystko między szkołą i pracą w polu i przy kurniku,czy chlewiku. Na wsi nie było różowo dla młokosów. Często szybko niż koledzy z miasta uczyli się zawodów niezbędnych jak koszenie kosą ,czy sierpem. Pracy na sieczkarni, czy młockarni.Ale był czas na palanta, na grę w kapsle, na grę finką,na kopanie piłki,czy budowanie domków lub bazy!
Ot ta baza była jak domek. Miała ściany z gałęzi, dach z jakieś deski ,czy blachy. W środku jakieś miejsce do spania z ukradzioną z domu poduszką, tudzież kocem. W innej części ,jakiś talerz, kubek,kozik, krzesło,taborek. Wszystko zakamuflowane igliwiem, czy gałęziami by nikt nie wiedział i widział o jej istnieniu. Pamiętam jak lekcje ciągnęły się w nieskończoność w szkole…a tam była baza ..ciągnęło do niej mnie i moich kolegów. Czekaliśmy na ostatni dzwonek, rzucony plecak do kąta pokoju. Zjedzonego obiadu w locie i zapewnienie rodziców ,że lekcję jak przyjdę to odrobię. By w końcu stawić się w bazie. Zobaczyć ,czy nikt nie odkrył i nie zniszczył ( a zdarzało się ). Ulepszaliśmy jakimś złomem, patykami, dorabialiśmy nowe poziomy i np. poziom obserwacyjny. Niekiedy ktoś przyniósł lornetkę. To było coś. W pocerowanych spodenkach, z kanapką w ręku patrzyliśmy przez tą prowizoryczną chatynkę i lornetkę na świat. Niczym dowódca bastionu,garnizonu wyglądaliśmy …no właśnie czego. Znaliśmy swoje podwórko jak własną kieszeń. To baza dawała nam zupełnie nowe patrzenie na znany świat. Dostrzegaliśmy nowe szczegóły ,inne wymiary tego przaśnego życia na wsi. Tych pół, lasów,ogródków, bloków,kurników, stawów. A przy tym jak się przednie bawiliśmy. Wyobraźnia w nas była bezdenna. Mózgi parowały od co rusz nowych pomysłów i działań. Boże jak się wtenczas bawiliśmy. Godziny mijały, dni, tygodnie i się nie nudziło. Patyki później zamieniono na pierwsze tanie imitacje broni w plastiku. Później nawet dawały odgłosy broni. Wojna nabierała nowego oblicza. Już z nimi latali jak z pistoletami na wodę w Lany Poniedziałek młodsi koledzy. Mieli wyrysowane na twarzach ten sam zapał i tą samą kreatywność….
W Puławach gdzie mieszam ..widziałem bazę ..widziałem duety dziewczeńco-chłopieńce... Boże duch w narodzie nie zaginął...łza się w oku kręci.
Niech pan przyniesie przy okazji. Nie szkodzi. Tak przecież bywa. Wszystkie ekspedientki z tego sklepu przez moje tu bycie ponad 10 letnie zawsze patrzyły na mnie z empatią i wielką normalnością. Ja zawsze jak witałem w sklepie na powrót to oddawałem zaległości kasowe. Tak działają sklepy z ludzką twarzą jak by teraz ktoś powiedział. Cofnę się wspomnieniem na moją wieś. Tam był kiedyś za czasów minionych 1 słuszny sklep. Gees jak mówiono. W nim było tyle co w innych sklepach lat 80. Gorący raz dowożony chleb z gminnej piekarni ( każda gmina na Pomorzu miała własny wypiek) i nie pamiętam co jeszcze. Niebieski fartuszek sprzedawczyni pamiętam. I Mleko w tubce zagęszczone za 20 zł w bilonie. Później jak padł PGR i komuna rozkwitła na wsi myśl kapitalistyczna. Powstały sklepy na pół tysięcznej miejscowości jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Człowiek miał wybór gdzie zrobić zakupy. Sklepy zachęcały ,marketing działał. Gdzieś można było kupić gorący chleb i bułki,gdzieś dobrą szynkową, gdzieś niewybredne wina siarczane w smaku- różne. Nie będę mówił ,że te ostatnie cieszyły się dużym braniem. Nawet bardzo dużym. Dwa takie byki i dzień z głowy. Zaczęły się pamiętam wyczekiwania przy sklepach mężczyzn czekających na pierwsze brzaski słońca i łyk upragnionej Ariziony. Tak na Pomorzu piło się bełty. W Poznaniu zauważyłem wyższy poziom. Piwko i małpka 100 lub 200 ml. Kultura wyższa bo i miejska. Na wsi popegeerowskiej słyszałem jadąc do technikum wielkie dyskusje o świecie ,życiu i polityce pod sklepem. Wybitni politycy taniego wina dawali upust swoim emocjom ,często okraszonym przekleństwem. Byli i są , pili i piją. Bo na wsi było zaufanie sprzedawcy do sąsiada, klienta. Zasiłki były marne, kuroniówka raczkowała, ale utrzymać klienta u siebie była ważniejsza. Kredyt na zeszyt. Tak tak. Pamiętam jak się zdarzyło ,że pieniędzy jakoś mało zabrałem na zakupy. Nie było problemu. Pani z uśmiechem mnie kredytowała i poczynała wpis w zeszyt. A on był święty. Niczym druk ścisłego zarachowania,księgowość najwyższych lotów. Wpisywało się w niego rodzinę i dług zaciągnięty. I słuchajcie wcale nie nachalnie ściągany. Co zakupy w miarę grubości portfela spłacanym. Tym notorycznym niepłacącym zeszyt nie przysługiwał. Musieli płacić gotówką za każdym razem. Ale pamiętam jak rządni trunku panowie i panie błagały sprzedawczynie o gest solidarności w bólu i choć jednego bełta ,winiacza, siarczana odstąpić…często się kończyło dobrym sercem i radością gawiedzi. Na wsi nie było sklepu by nie miał „zeszytu” . Nie miał swoich stałych klientów, pijaczków, dzieciaków po loda,czy batona,krówek graść …raczków w papierowej torbie.
I w Puławach znów trafiłem na taki sklep. Osiedlowy. Kiedyś państwowy.Ania się chyba nazywał z kioskiem obok. W poprzedniej epoce teren byłego folwarku Górna Niwa był przesądzony. Łany zbóż i nasadzeń musiała dać miejsce nowym blokom. Nowym ulicom nowej dzielnicy mieszalnej. Z ulicy Adolfa Warskiego można było zimą w stronę teraźniejszej Stokrotki na sankach z górki zjeżdżać. Plan zagospodarowania Niwy w latach 1976-1985 był przesądzony. Celowali rajcy na 80 tysięcy obywateli w Puławach i ta część miasta okazała się kusząca wraz z włostowickimi wierzchowinami. Z nią powstawała Niwa i Górna Niwa. Pęczniała od bloków, ulic różnej nazwy. Tej Niedawnej historii Instytutu jak Pszczela,czy Sadowa. Czy tej historycznej jak Saperów Kaniowskich ,czy gen Grota. Po lat minionych Armii Ludowej ,czy Warskiego. Brama Puław stała się faktem. Ślad po historycznym Trakcie Lubelskim stał się tylko historią. Lubelska ,niegdyś Dzierżyńskiego dostała nowe życie. Nie upraw instytutu ,lecz nowoczesnej zabudowy bloków i pawilonów, szkół. Wjeżdżając od Końskowoli za wiaduktem górowały blokowiska, wysokie na Lessla punktowce i szkoła boiskiem. Raczkująca od lat 90 wczesnych parafia najmłodsza św Rodziny. Pobudowanej plebani przy lesie instytuckim i podobno na kościach poległych tu żołnierzy. Potem postawionej w czynie społecznym kaplicy i w dekady idącej budowy kościoła. Wraz z nim zbudowano ulicę asfaltową Saperów, nowe osiedle Słoneczny Stok,i mrowie nowych w latach 2010-2023 domków. A on trwał. Od dobrych lat 80 sklep Na Stoku. Pierwszy raz odwiedziłem go w 2011 roku. Piwa kraftowe, wyszukane miały swoją lodówkę. Pięknie zaopatrzony, wędlina na każdą kieszeń. Wszystko co trza. Do tego uśmiech i empatia ekspedientek. Niwa się zmieniała, piękniała, a on trwał tam Na Stoku. Dziesiątki zarazy zaczepiali mnie okoliczni spragnieni procentów lokersi -grzeczni zawsze. Czy byłem sam ,czy z synem. Zawsze po drobne zakupy szło się do Grubego. Maił „zeszyt” i wspomagał nas mieszkańców Niwy. Od jakiegoś czasu towaru w nim ubywa…gaśnie to miejsce tak przeze mnie lubiane i syna. Setki razy córka śmigała tam. Ja z plecakiem ,czy bez szło się Na Stok. Choć nie jestem z Puław, z Kołobrzegu to przez 12 lat mieszkając w Puławach pokochałem Niwę i Górną. Pokochałem cudowne ciastka i ciasta u Grubego, uśmiech Pań , wzorcowy asortyment i wiarę w człowieka ,że odda te 2 złote zagubione. Te pyszne kiełbasy po cudownych niskich cenach, piwach rzemieślniczych….Ikona Niwy gaśnie…nie mogę się z tym pogodzić …Na Stoku nie mogę…
Pamiętam jak budowali drugi blok . Znaczy Żagiel budował. Coś mu nie szło. Bo dojechali do drugiej kondygnacji i pracę przerwano. Rok 2011/2012. Moje już Puławskie przeżywanie swojego M2 na kredycie. Wybrałem odczepioną część Niwy. Górował kościół w ciągłej kilkunastoletniej budowie, ulica Saperów Kaniowskich w opłakanym stanie zawijała na Armii Ludowej. A po prostej Spacerowa. Jedna z młodych ulic Puław już nie takich młodych. Piach,płyty betonowe później i nowe osiedle 4 bloków w kształcie każdy L docelowo miał powstać. Chyba się nazywa Słoneczny Stok. Wstyd ,że nazwy swego osiedla nie pamiętam. Za to pamiętam ,że ogrodzenia nie było , jedna elka górowała nad pobliskim instytuckim lasem.Plac budowy z najmniejszym z bloków był gwarny.W stronę także nowej ulicy Kopernika był gaj jabłoniowy. Już mocno niedoglądane te jabłonie. Skarłowaciały, jabłka jakieś mizerne i kwaskowate. Parchem pokryte,ale pyszne dla mnie. W tych jabłoniach wiła się dróżka asfaltowa do ściany lasu teraz przy rondzie na Sosnowej i Kopernika.Tam uchodziła. Dobrze ją pamiętam. Nawet bardzo. Chętnie przy niej rozkładała się młodzież i miejscowi kloszardzi. Mieli tu swoje lokale do spania latem. Byli bardzo grzeczni, zawsze jak obok nich przebiegałem ( bo zaczynałem po troszu przygodę biegową) to grzecznie dzień dobry. Nawet już im się opatrzyłem i podnosili rękę z daleka jak mnie widzieli. Przybysza z dalekiego Kołobrzegu…skąd mogli wiedzieć przeca. I ta moja Spacerowa była taka przaśna i naturalna. Taka skąpana w te jabłonie i całe tysiące odcisków psich i ludzkich stóp. Rowerów w lekkim błotku się zakopującym po deszczach czy na jesień. Tu miasto tylko mruczało i było swoistym dotknięciem i potwierdzeniem, że jest i ,że żyje. Tak w tych latach tętniło życie w mieście. Czy latem,wiosną jesienią czy zimą. Zawsze zastanawiałem się dlaczego ulica Skowieszyńska jest tak szeroka,tu dwa pasy i tam dwa pasy i w dół do nowej Sosnowej i szok… Gdzie skręcać? Czy prosto jechać? Prosto to płyty betonowe na Pieprznych Górkach były ze śliw ,gruszek bez liku,w prawo w dół na Kazimierską. A przed sobą nowe bloki stały. Tuż przy reliktach i fundamentach starych byłych domów. Przecież łącznik ,czyli ulica Ogrodowa ( teraz konia z rzędem kto mi pokaże tam ogród) była drogą polną, i od kaplicy na Niwie do Skowieszyńskiej była polna droga. Pamiętam ten przesmyk , skracał mi drogę na Dęblin sporo, lecz często przez błoto i śniegi nie był dostępny. Na moich oczach w dekadę Niwa się zmieniła. Drogi wypachniły,chodniki się rumienią , drogi dla rowerów stanowiące bezpieczeństwo się potworzyły. Armii Ludowej na Pileckiego się zmieniła. Ze piaszczystej i betonowych płyt Spacerowej zrobiła się elegancka asfaltówka z kanałem pieszym i rowerowym. Kopernika ,tak na niej uczyłem córkę jeździć na rowerze ( była wtenczas zamknięta-nieodebrana). Ale były całe gaje tych jabłoni instytuckich. Je zaczęto wycinać po mału. Tu pod zabudowę jednorodzinną – tak ulica Cicha ,czy Romantyczna miała miejsce bycia. Czy przy szkole znana firma budowlana wykarczowała w kilka dni jabłonki pod nowe osiedle naprzeciwko mnie. Na moich oczach i z okna pisała się nowa rzeczywistość Niwy. Gdzie czas ospały i spokojny minął bezpowrotnie. Zmiany aż w swych ryzach często uchodziły i stawiano nowe bloki, plac zabaw chyba największy, parkingi ,czy betonowanie przy szkole 11.Wyrwano ostatni korzeń jabłonki na Spacerowej rok temu ,znaczy w 2022. Blokowisko stało się faktem. Dziś wzniosły się w połowie dwa bloki a dwa dołki pod kolejne są wykopane. Spacerowa z nazwy już jest. Nic tu z przyjemnego spaceru w piachu,błocie w naturalnym puławskim klimacie zgodnym z naturą już nie ma. 400 metrów ode mnie zaczyna się u zbiegu Kopernika i Sosnowej zaczyna się las. Las zasadzeń w czynie społecznym lat 50-60. Dobrze wydeptane ścieżki na Górną , na wąwozy,na Greenways ,na Skowieszyn,Piasecznicę drogi . Ubite tysiącami uderzeń podeszw butów spacerowiczów, biegaczy, chodziarzy. Nawleczonych na koła rowerów setki kilometrów przygód i przeżyć. Setek wypadów harcerzy w teren.Dziś z wyciętymi drogami na przyszłe asfalty, z ogrodzeniowymi działkami na zabudowę wielorodzinną. Wdzierające się od Górnej nowe szeregowce pozbawiające coraz bardziej zieloności Puław. Harcerska ,czy Prusa rosnąca w nowe bloki kosztem lasów i zieleni. Betonowe płyty czekające na połączenie z rondem na Ceglanej i Zabłockiego. Wod-kan tworzony teraz za bokami na Orlika. Na naszych oczach. Puławy mają niecałe 44,5 tys mieszkańców po nowym spisie a bloków przybywa…zieleni ubywa…Puław ubywa..
Jest rok 2001r. Kończę studia na Politechnice Koszalińskiej. Mechanika i Budowa Maszyn. Uczelnia z bogatą historią WSI. Koszalin dumna niegdyś stolica województwa. Skromne,ale przy pięknie wijącej się Dzierżeńcince wyglądające z drobiną majestatu. Królowała katedra ( a jak) ,ratusz dość eklektyczny i długa ulica Zwycięstwa ,gdzie skupiało się życie mieszkańców. Piękna stara z czerwonej cegły poczta ,park blisko z rzeczką i Empik. Tak, ten empik był co dzień odwiedzany przez nie tylko żaków ,ale i mieszkańców nie studiujących w Koszalinie. To był punkt kultury przez wielkie K. Multum nowych na wczesny kapitalizm książek, masę płyt CD i winyli,do tego ten klimat. Sofy do posiedzenia i poczytania, posłuchania nowego – czyli CD. Pamiętacie takie kąciki ,gdzie u obsługi mówiło się co chcemy posłuchać i w słuchawkach leciała zadana płyta. Spędzaliśmy tam długie godziny,obok był bar z cenami dla studenta. Zimne piwko latem i papierosik . Czego chcieć więcej. W samym mieście wyjątkowo na skalę kraju trwały juwenalia.Tam zwały się TKS. Tydzień Kultury Studenckiej. Prezydent bardzo starego miasta dawał na tydzień klucze studentom. A my się bardzo kulturalnie bawiliśmy. Był alkohol – oczywiście z lokalnego BROK-a zakupiony w TORG-u,czy mocniejsze wina – czas sołtysa ,czy patykiem pisane. Były piękne koncerty plenerowe wtedy, pamiętam Kult ,czy SDM w pełnym składzie.Była kultura ,nie było rozbojów. Każdy znał powagę swojego studiowania i miejsca w przestrzeni bycia i bicia serca miasta. Kończył się dla mnie czas pięknego czasu studiowania na Racławickiej. Tych stancji i waletowania w akademikach. Tych Ptakach Hasiorach koło ronda,przy polibudzie.Spelun koło Łużyckiej . Czy wspaniałych hamburgerów ,czy Pity na budkach dworcowych jak Dzwonek. Warto było iść ze stancji prawie 2 km na takiego wypasionego hamburgera ,czy w piekarniku pieczoną zapiekankę. Do dziś mam w ustach ich smak..smak wchodzenia w dorosłość. Zrobiłem wtedy coś jeszcze. Już wtenczas zaczęła w młodym dorosłym mężczyźnie kiełkować myśl o pomocy bezinteresownej dla innych. Zastanawiałem się niekiedy przy kolejnym otworzonym piwie przy ognisku koło Orlej jak bidny student może pomóc temu światu. Stało się jasne natychmiast ,gdy kolega już średniej świeżości syknął – idź oddaj krew debilu.
To był przełom we mnie. Męczyłem się i woziłem z tą myślą kilka dobrych dni zanim zacząłem się orientować ,gdzie co i jak. Samotnie pewnej środy w czerwcu ruszyłem do głównego punktu poboru krwi. Teraz ma to swoją nazwę,wtenczas tak to nazywałem. Było to 22 lata temu,całkowicie zdezorientowany ustawiłem się jak inni po coś. Jakieś kwity, obok była kawa sypana, herbata i wafelki na stoliku. Dowód podałem , powiedziałem ,że to mój pierwszy raz. To nie jak teraz ,że każdy ma dostęp do informacji od razu. To były czasu raczkującego Internetu. Dostępnego jedynego komunikatora real time IRC , gry Diabło 1 i Heroes III. Kilkunastu kafejek internetowych i Netscape jako głównej przeglądarki z altavistą jako silniku wyszukiwarki. Pani pielęgniarka wszystko mi objaśniła i kazała pod jakiś pokój iść jak wypełnię ankietę. Wzięto ode mnie fiolkę krwi na badania. Nie byłem wtenczas opasły więc wkłucie i cyk. żyła jak marzenie była. Z ankietą i badaniami krwi ( wydrukiem) szedłem do pokoju, gdzie rezydował lekarz. Nie wiem jakiej specjalności, pamiętam doskonale,że to była krótko ścięta szatynka mająca akcent wschodni. Zaczęło się to na co nie byłem gotowy. Wywiad. Wylazło to ,że jak prawdziwy student popijam często, papierosek podpalam,czy hamburgera jadam. Nie Dosypiam i kładę się późno. Lecz uratowały mnie ,młodzieńca dobre wyniki. Dostałem na rejestracji taką papierową ,składaną na trzy książeczkę PCK. Tam podstawowe informacje i miejsca na potwierdzone donacje. Nie wiedziałem co to jest donacja. Wiedziałem jedno ,że za dużymi drzwiami było miejsce sacrum. Miejsce ,gdzie ludzie dzielą się sobą by ratować innych. Drzwi się otworzyły i zostałem wyczytany. Kiedyś to rodo nie było. Z gulem w gardle i po batonie z kawą wchodzę. Dostaję wiskozowe zielone coś na ciało. Pyta się pielęgniarka z której ręki…odpadłem na tym pytaniu ..skąd mam wiedzieć..mówię,że jestem mańkutem. Kładę się ,obok dwa stanowiska i coś dynda góra ,dół, krew z rurek płynie do worka a ten dynda i się gibie non stop. Ludzie uśmiechnięci ,rozmowni. Lekarka się pojawia nagle na Sali- ta co mnie odpytywała tak ostro. Patrzy się na każdego ,podchodzi, pyta czy ok.. Rękę umyłem i kładę się. Nikt kto nie oddawał krwi nie może przeżywać tego stanu. W moim sercu i duszy wygrywały wtenczas największe dzieła radości i szczęścia. Było wzruszenie przeplatające się poczuciem dobrego uczynku,wielkiej empatii i odwagi. Takiej obywatelskiej. Wtenczas pobierano 250 ml ,czyli szklankę krwi. Taki mam wpis w książeczce. Wkłucie było nagłe,średnio miłe ,ale po chwile widząc jak posoka płynie rureczką do worka postanowiłem ,że do końca życia będę oddawał honorowo krew. Wtedy nie wiedziałem ,że potrzeby są ogromne a dawców malutko. Raptem 1,5-2,5 % społeczeństwa w Polsce. Tak jak i dziś.
Ja mam psiarską krew 0 RHD+, prawie dla każdego można przekazać. Pamiętajcie że RH – to tylko Europejczycy , nigdzie minus nie występuje tylko Tu w Europie. Ja na plusie zerówka i jak mi wtenczas powiedziano , ratuje pan życia ludzkie. Nie docierało to do mnie ,póki nie dojrzałem do tego. Póki nie przeczytałem o tym, nie posłuchałem o tym. Nie dochodziło do mnie ,że teraźniejsza donacja – 450 ml ( prawie połówka) ratuje 3 osoby. Jak to wszystko dotarło do mnie serce mi biło kilka razy w roku by oddać cząstkę siebie dla innych. Wiedząc,że moja posoka ratuje ŻYCIE innych. Mierzyłem się z tym trochę. Zwykły szary Paweł może i ratuje innych bez wysiłku i poświęcenia. Wystarczy udać się na donację. Słowo Tylko mówi około 550-600 tysięcy honorowych jak ja bohaterów. My swoje wiemy,my regularnie zasilamy w życie innych kolejne ich lata życia. Jest nas tak mało ,ale chyba żadna grupa na świecie nie jest tak zdyscyplinowana. Krwiodawcy są i będą niezależnie od wiatrów politycznych wierni swoim celom. Nie tym,że mamy marne jakieś przywileje ,jak pierwszeństwo w aptekach, jak szybki dostęp do specjalistów. Ja nigdy nie pokazałem książeczki w kolejce w aptece by się wepchnąć przed schorowanych starców ,połamanych chorobami. Nie mam sumienia. Tylko tyle,że zgłosiłem do mojej jednostki zdrowia ,że jestem honorowym dawcą.
Puławy. Rok 2011. Po przerwie wielkich zmian w życiu, nalałem drogę do krwiodawstwa. I tego szpitalnego na Bema, czy w zastępstwie przy Kołłątaja.W tych latach do dziś spotkał mnie zaszczyt bycia jednym z bardzo wielu dawców krwi ,którzy jak mogą oddają cząstkę siebie. A w Puławach w latach tamtejszych była kobieca ekipa na donacjach. Wspaniałe Panie miały zawsze genialny uśmiech dla każdego, dobre słowo i niebywałą empatię. Tyle to razy na rejestracji mogłem poczuć się człowiekiem wyjątkowym, niosącym bezinteresowną pomoc. Ta zawsze podniosła chwila i czas, gdzie panie pielęgniarki cudowne z wielką estymą i szacunkiem do każdego z nas szarych krwiodawców się odnosiły. Często pamiętam łapało mnie to za serce i pociły się oczy moje. Jak kochają krwiodawców, małych bohaterów ,cichych filantropów udanych transfuzji i życia innych. Tu już nie ważne są medale i legitymacje choć nobilitują. Mam kilku kolegów ,którzy mają medale już prezydenckie ,czy ministerialne tyle od siebie oddali dla innych. Dla każdej koleżanki i kolegi donatora zawsze mam najniżej pochylony szapoklak , zawsze z najwyższym pietyzmem i empatią ich traktuje.
W 2011 roku przeprowadziłem się do Puław z rodziną. Ruszyłem z Dęblina ,gdzie kilka lat mieszkałem na Pekinie. Poznałem subtelną miłość Dęblina do Ryk,czy na lewą stronę Wisły. WKZ – czyli Warszawa koło Zajezierza, czy Wschodni KaZachstan. A na Kwadracie na Lotnisku jest sprejem napisany wulgarny napis : Jeśli kupa wyjść nie może s*** na Ryki to pomoże. O dziwo byłem niedawno tam i ktoś poprawił wyblaknięty ten napis. Znak ,że szorstka miłość Dęblinian do mieszkańców Ryk pozostał. Choć to już tyle lat. Na Lubelszczyznę za pracą z Poznania przyjechałem w 2007 roku. Poznałem zupełnie oderwany od tego co słyszałem obraz kongesówki. Kiedyś jechałem całą Polskę do Radzynia na ślub kuzyna. Dworzec był PKS wybitny. Dla mnie zupełnie inny świat. Człowieka urodzonego i wychowanego na Ziemi Kołobrzeskiej ,Ziemi Odzyskanej. Murowanej, dachówką ceglaną krytą. Osłuchałem się jak to ten Wschód wygląda. Bieda, koń i zaprzęg, pług i kierat. Lepianki ,czy ziemianki. Kobiety w chusty zakute i chłopy pijane. Tak na zachodzie mówiono. Pamiętam to dobrze. I z takim nastawieniem jechałem pierwszy raz na Wschód.Przez Stoliczną Warszawę z przesiadką i na końcu autokarem na dworzec PKP w Radzyniu. Spotkałem inny świat. Zupełnie. Piękne ,zadbane miasto, z Pałacem i Parkiem. Nowoczesne ,brak kobiet zakutych w chusty i majaczących pijanych chłopów. Choć zaciąganie i kładzenie na inne litery był akcent to dla mnie ,pokolenia urodzonego Białorusina Dziadka był tylko muzyką dla uszu. Tak. Tato mój urodził się pod Baranowiczami na Białorusi. A ród mój z Ukrainy ,spod Kijowa. Tak. I Dęblin nie zawsze w Lubelskim był. Zabudowa drewniana, zbita. Kapkę nowego i starego. Małe miasteczko wojskowe od prawie dwóch stuleci. Ma swój urok. Historię często niedocenianą i zapomnianą. A przecież tu urządzali najznamienitsi architekci, panowały wielkie rody zapisane na annałach Polski. Bliskość jednak „cywilizacji” puławskiej nęciała i korciła. Eskapady do Zielonej Nadwiślanką pamiętam. Inny świat. Drogi szerokie ,dwupasowe. Neony i dymiące kominy i parowniki Azotów. Lata 2009-10 były dla mnie poznawaniem Puław jako nowoczesnego miasta ,bardzo industrialnego z bogatą historią wielkich rodów tu żywiących się trudem pracy ludu i ziemi. Do tego masę imprez jakie Puławy oferowały. Pamiętam jak przechadzały się orkiestry dęte i nie tylko po tym mieście, jak muzyka klezmańska wybrzmiewała. Jak na zakończenie lata przejeżdżał Kult. Był basen i to nie jeden,były knajpy trwające do tej pory. Kino 3D w miejscu Nysa,czy Wermaht kino-teatre. Lody koło byłego Bristolu,czy tatar najlepszy w Antyku. Pałac ni jaki w bryle ,wille na Mokradkach piękne i Pałac Marii okazały ,uderzony obuchem zapomnienia i starości. Ulice Centralna, Piłsudskiego oddychały nowoczesnością. Masę zieleni to pamiętam ,pełno drzew, krzewów ,ładnych chodników i ścieżek rowerowych. Istna metropolia i widoczna przepaść wówczas między Dęblinem czy Rykami. To był cel mego bytu. I tak od 2011 roku na Niwie w świeżo wykarczowanych jabłoniach na Spacerowej osiadłem. Las instytucki do dziś mi towarzyszy i szumi. Pokaźne topole,sosny,buczyny,czy pachące do upadłego czeremchy na wiosnę. Choć z piachu i płyt ulica dostała asfalt i drogi dla rowerów,pieszych . Dostała latarnię, i nowe ,nowe bloki to smak został. Kocham ten zakątek Puław. Tu mam spokój i tu odpoczywam. Las i las miejski blisko. Często ubieram buty biegowe i szuram kilometry po duktach leśnych pachnących sośniną.Żywicznym znojem przeplecionym brzeziną ,czy dębową fasadą. Puławy do dziś mają masę smaków do odkrycia. Choć uleciał już czar ich z lat 2011. Choć dalej zielone ,ale coraz bardziej w brukowej kostce i blok hausach zamknięte. To ma klimat. I to nie ten Czartoryski dla mnie ,tylko miasteczka przez które przetoczyły się masy okupanckich wojsk,czy sojuszniczych. Zostawiających niczym pieczątkę po sobie jakiś ślad. To dla mnie jest niesamowite. Odkrywanie kawałeczka tajemnic tego miasta. Tak dla mnie nowego jak i tajemniczego. Dla turystów to budynek jungu i park. Dla mnie cała reszta. Port, Piaski, Piasecznica, Włostowice stare jak świat. Parchatka, Działki Urzędowskie,Niwa. Wszystko kryje tajemnice. Jak choćby u zbiegu dróg Kopernika ze Skowieszyńską .Tu ludzie w latach 70 palili znicze i się modlili. Teraz powstało blokowisko, ale jest kapliczka Frasobliwego. Ktoś jednak upamiętnił miejsce to ? czy tylko inicjatywa ludzka tego miejsca? Sam nie wiem, maryjna kapliczka została postawiona na Górnej. To zupełnie nowe miejsca kultu religijnego. Od lat 60 miasto budowało swoją nową tożsamość. Nowe oblicze. Spłynęło tysiące ludzi by pracować i budować kombinat. Nową stronę Puław. Już nie letniskową i spokojną tylko industrialną i nowoczesną. Tak bardzo nawet nowoczesną. Bo przecież pierwsza Parafia w mieście została erygowana 30 września 1919 roku. Tak kościół na górce.Czy takie smaczki jak ulica Japońska ,czy Wąska. Były ogród Jordanowski,czy amfiteatr nieistniejący.Puławy mnie interesują, bardzo nawet. Mam znajomych co z geście mojej rządzy poznawczej przekazują mi książki ,często unikaty. A ja chłonę, choć jestem tylko marny amator to mam o tym puławskim zagonku coraz więcej dobrego słowa i szacunku. I niech tak zostanie. Trudem rąk robotników zbudowane na nowo…..
Był rok 1999. Pamiętam idealnie. To był rok ryby życia. Nic nie sprawiało bym był pewny wyniku wędkarskiego jakiego wtenczas dokonałem. Kto by pomyślał ,że o wędkarstwie teraz to tylko z portali internetowych i na jutjubie oglądam…to Primanki,to Lucia, Czy Małego Rekina. Wtenczas zapalony byłem niebywale na ryby. To brało się z kolebki, brak mój starszy o wiele i tato już wędkowali i mieli sukcesy. W latach 80 tych moim miejscem wędkarskiego przedszkola był stawek przyosiedlowy we wsi PGRowskiej ,gdzie mieszkałem. To tam doskonale pamiętam była woda o tak zmiennej fakturze, gdzie były swoje miejsca. Niczym na wielkim jeziorze miejscówki pooznaczane. A toż przecież oczko wodne jedno z dwóch jakie kiedyś służyły do hodowli karpia. Drugiego już nie ma. Zasypane i uprawiane po drugiej stronie drogi na Kołobrzeg. Tam była plaża, przy wejściu, między dwoma drzewami, na sitowiu, koło wyspy, na kładce, czy na kamieniu. Taki marny akwen był dla mnie całym wędkarskim rajem. Rozczytywałem wodę kilka lat. A były tam ryby życia. Dwa ogromne karpie co zrywały sprzęty,szczupaki ,czy liny. Wszystko tam było. Były i bańki po olejach,jakieś żelastwo ,czy syf z wymiany filtrów i oleju w autobusie ,czy żuku. Rósł tam głóg . Zawsze korciło mnie by jeść te owoce. Lecz nie wiedziałem ,czy można. Na tym stawku złowiłem pięknego lina ,gdzie mam zdjęcie z tatą. Leszczyna wycięta w brzózkach ,kawałek żyłki Stylonu. Ruski haczyk z oczkiem i spławik z kurzego ,czy gęsiego piórka. Malowany lakierem do paznokci ukradziony na tą chwilę od mamy. Taki banał teraz. Lecz kiedyś było wszystko prostsze, łatwe do pozyskania i dużo mniej skomplikowane. Żyło się przaśnie. Ot ciasto z mąki i wody.Niekiedy na bogato z żółtkiem dla koloru. Czy ukopany czerwony robak z gnojownika. Swoje wyhodowane na padniętej kurze białe.Czy uparowana pszenica lub ziemniaki. Tak było. Na zanętę śruta zwana tu ospą. Kukurydza do tego i tyle. Bywały już zanęty w sklepach w latach wczesnych 90 wędkarskich. Takich mistrzów jak Gutek, czy Lorenc.Lecz ryby ze stawku wolały te przaśne karmy. Jak miałem okazję ruszyć na jeziora to sprawa była poważniejsza. Pamiętam jak dziś tato był skarbnikiem PZW i kartę miałem opłaconą. Na legitymację zrobił mi egzamin jak Bóg przykazał. Zdałem. Karta wędkarska była dla mnie czymś niepojętym. Niczym paszport do wszystkich możliwych technik połowu i jezior ,rzek i stawów rybnych. Dumny byłem ,że ją miałem. Taka legitymacja, i gość jak ja ją mam. Opłacone nizinne pamiętam i rura na jeziora. Rower damka ,czy Wigry-3 dawał radę. W Wakacje jak truskawek nie zbieraliśmy to siadałem i jechałem na jeziora obładowany niczym szczególnym. Ot trochę zanęty i przynęt trochę. Do tego zawsze termos herbaty i kanapki. Tak już gotowy o 3 ruszałem w szarym świcie na ryby. Jezior było kilka. Głównie w Starninie sobie upodobałem. Pozostałe w okolice były w PGRybie chyba. Na pewno Popiel. Ale w latach 80-90 jeszcze w PZW. Ileż to miałem przygód nad tymi wyprawami. Od rodziców opierdolu dużo ,że znów na ryby , co dzień ,i rano i pod wieczór. Tak było. Nic mi nie wadziło. Łapałem piękne płocie pod kilogram ,czy liny ponad 2 kg. Ale w 1998 roku był gorący lipiec. Gotowała się woda z samego rana. Bomblowała przy jabłonce grubsza ryba. To nie lin ..tylko KARP. A były okazy na Naszym jeziorze spore. Jak i węgorze. Kawałek niedogotowanego ziemniaka na grunt ,spławik prawie leżał… gorąco już było o 5:30 rano. Druga wędka na robaka i ciężarek 30 g. Na kartofla pociągnęło….i 9 kg karp u pana z drugiej strony jeziora podbieraku padł. Pamiętam jak darłem mordę – pomóżcie mam karpia. Wędka delikatna Germina ,żyłeczka 0,2,przypon 0,18. Gość odezwał się pamiętam. Trzymaj go delikatnie już lecę z podbierakiem. I tak przeleciał z kilometr jak mnie dopadł .Zabrał kolegów na ten wyczyn mój. Rady było bez liku a ja byłem w swoim świecie i świecie tego karpia. Rekord. Nie mogłem go nie zabrać i nie pochwalić się mojej przyszłej żonie i rodzicom i całej wsi. Dziś pewnie bym go wypuścił ,ale wtenczas czasy były inne. Dziś tak mnie na te wspomnienia wzięło. Byłem i na Wiśle razy dziesiąt. Z Marcinem z Dęblina penetrowaliśmy i Antonówkę, i Port, i Tamę i Podzamcze. Tu w Puławach na Powiślu ,Wysokich Brzegach się próbowałem z rybami. Zawsze w plecy. Jedynie na odnodze w Borowej miałem piękne karpie i karasie. Miałem i klenie i brzanę i szczupaków mrowie. Okoni i świnek trochę. Jednak zrezygnowałem dla rodziny z wędkowania. Teraz niekiedy mi się ckni. Troszę nad wodą posiedzieć sam na sam. Być jak kiedyś na Romecie 3 biegowym frywolnym i wolnym . Śmigać nad jeziora i stawy,bagna ,czy oczka wodne. Odpocząć …nabrać oddechu siebie samego. Powiem ,że brakuje mi czasem…ale to czasem… bo rodzicem się jest a nie bywa….
Pamiętam mój pierwszy raz w Puławach..lata 2007... Bardzo utkwiła mi ulica Skowieszyńska. Była bardzo szeroka ,dwa pasy w tą ,dwa w tamtą. I nagle na skraju lasu instytuckiego, tego od pszczół bach!. Koniec . Przede mną rysowała się droga betonowych płyt usiana. W górę dość stromą. Ceglana. Nie wiedziałem co się i jak je z tą nazwą. Takiś śliwek, czy gruszek nie jadłem dawno jak przy tych płytach i tej ulicy. W górę do ściany lasu ,szlakiem GreenWays na Skowieszyn. Piaszczysta droga w górę, płyty betonowe jej wtórują. Po lewej nowe bloki w oddali. Nowe, chyba ze 2 czy 4. Na piętce ulepione. Blisko fundamenty starych domów. Zaszyte w lasku co kiedyś nie był przecięty nowopowstałą Sosnową.Jest tych reliktów włostowickich ceglanych trochę. Wystarczyło zanurkować w brzezinę z sośniną. Wyżej i wyżej. A tam piękne z cegły domy pamiętające zapewne dobre czasy Puław i Włostowic. Tych cegielni dwóch i młyna wiatracznego. Tych kilku ujęć wody dla miasta. Tych Tylmanowskich rowów wodnych ,czy carskich cembrzonych cegłą studni co zasilały wieżę wodną przy Pałacu. Wieża stoi do dziś ,a pod Ceglaną szły nitki drewnianych rur zasilające w wodę najważniejsze miejsce młodego miasta Puławy. Przy wodociągach można kawałek takiej drewnianej rury zobaczyć. Tam teren pełny w piaski i glinę. Przy zbiornikach rosną okazałe modrzewie. Tam zawsze stoi woda. Tam można i na mapach z XVIII wieku zobaczyć zbiorniki. Ci starsi pamiętają jak się tam kąpali. Dziś i po cegielniach dwóch nie ma śladu, po wiatraku ,gdzieś żarno podobno w lasku leży. Las nasadzony po wojnie zakrył wszystko. Te Tylmanowskie XVII wieczne nowości jak i były poligon austriacki. Pełno tam jeszcze okopów ,transzei ,lejów po bombach. I krzyży w ciszy czekających na rozgrzeszenie.
Pamiętam jak na asfalt kończył się na skrzyżowaniu Saperów Kaniowskich z Armią Ludową. Dalej była droga najpierw polna, później w płyty betonowe uzbrojona. I na tej nowopowstałej Spacerowej były spacery. Jak się wprowadzałem w blok przy lesie pierwszy z numerem 9 to uwierzyłem w jej spacerowość. Przetaczające się całe kondukty ludzi z ludźmi ,ludzi z pieskami. Szli tymi płytami na boki się rozglądali a tam pod koniec lata smaczne ,choć już niedoglądane jabłonie się setkami metrów słały. Smakowałem te jabłonie. Biegałem między nimi. Ulica Kopernika była w proszku. A tej las za bramami i parkanem stalowym mnie męczył w głowie. Dlaczego ogrodzony? Co tam w nim było takiego co za bramą i płotem wysokim chronione? Tylko te kilka domów i uli masę? Czy coś więcej? Te kilka buczyn? Te soroki i sośniny rubaszne? Nie wiem. Patrzyłem na zdjęcia lotnicze niemieckie z 44 roku to w stronę Górnej było wyrobisko ,piaskarnia. Las był na mapach z 1916 roku już widoczny na Mokradkach. Nasadzenia pewnie wcześniejsze , folwarku Górna Niwa. A co z tym się wiąże to ulice jakie do mnie przemawiały. Kopernika była budowana , to wpadało się ulicą ,chyba Pszczelą na Górną Niwę. Skąd ta nazwa ? Zastanawiałem się mocno… I Karolina smażalnia ryb na Niwie… Tam mało kto bywał ,ale ta smażalnia mnie utkwiła w głowie. Mamy na Niwie taką gastronomię….
Las jabłoni wycięli, wyrwali.Powstały nowe bloki na Spacerowej i te koło mnie i te przy Kopernika. Przegonili tych co melinowali w tych jabłoniach. Powstał asfalt jak na Ceglanej. Wszystko się wyprasowało i nienaganną dbałością dali nową nazwę dla ulicy krótkiej ale kłującej nazwą. Pilecki jest dobry. Choć kto wymieni więcej niż jednego zasłużonego rotmistrza? Niwa się zmieniła. Bardzo. Kościół nad nią się stawił. Kaplica się sekularyzowała na komorę dającą power. Drzewa powycinali, wróble uciekły z Niwy. Żule zostały. Pan niosący dziadówy niewysoki pozostał. Drepcze co ranek i pod wieczór. Marcin, czy Maciek też drepcze. Dotknięty chorobą umysłu, co dzień melduje się na placu ,w swoim świecie przeżywa dzień. Starszy Pan blisko Gościńczyka z brodą ma dobre słowo. Przy Grubym zawsze jest ktoś kto spyta czy mam 2 złote.. Po 6 rano dalej pani już nie młoda przebieża drogę na Kopernika. Dalej na Spacerowej snują się całe setki biegaczy, chodziarzy, psiarzy… Lubię rano z okna przy kawie o 5:40 rano spojrzeć za okno….na moją Niwę… czuję jej bicie serca,czuję oddech matuszki natury z lasu strony..jakoś mi dobrze…
Pierwszy śnieg. Na mojej wsi za gówniarza wybawienie. To już koniec tyrady na ogródkach. Już są skopane, już w nich jest ład i porządek. Już zapach dopalających się łęcin ziemniacznych jest za nami. To już pograbione wyrwane suche łodygi fasoli i grochu. Pomidorów i papryk polnych suszki popalone już dawno. Tylko rządek sterczącej i zakopanej pory jest gotowa na pierwszy śnieg, na pierwszy listopadowy mróz. Na ten czas nieprzychylny i niełatwy. Już wykopane opokope, pokopcowane, względnie w piwnicach w skrzyniach z piachem zimują. Kartofle , tak podstawa naszego bytu są w kopcach czy workach przechowywane w chłodnym. Bo przyroda nie lubi próżni. Jak taki ziemniak ciepło poczuje to kiełkuje… Cebula dawnym sposobem w warkocze spleciona i dynda nad sufitem. Wtóruje jej czosnek. Nasz , silny, mocny ,na każdą chorobę potrzebion. Choć i siatkowym worku pod sufitem cebula lubi się wygrzewać. U dziadka pamiętam jak na strychu wysypana była i czosnek i tak dziadek podchodził co czas jakiś i motyką tą cebulę przewracał by z każdej strony obeschła. To ogromnie ważne …cebula swoja ,ta piekąca, ta łzawiąca to podstawa kuchni domowej. Bez niej nie da rady. To do ogórka ,to do surówki, to do gulaszu, to do kanapki ze smalcem to w końcu jako podstawa syropu na przeziębienie. Tak. Pole przyprószone troszkę jest. Na nim por , gdzieś hortensja podgasa. Jabłonie i grusze już oberwane. Bez liści czekają na wiosenny świt. Wiśnia i śliwa podobnie. Cicho wiatr między nimi szumi i przechodzi. Cisza i spokój. Już tłuczka kiszonej beczki nie słychać po domach. Już na parapetach dosychają nasionka misternie wygrzebane z pomidorów swoich, tych bawolich serc i malinówek. Z tych papryk zielonych i białych. Dyni i kabaczków mrowie a z nimi patisony. To już całe piwnice i spiżarnie gotowych przetworów. Tych żelaznych jak kiszony,konrniszon, kiszona, zawekowana. Kompotu z czereśni i wiśni. Dżemu z agrestu i malin soku. To Truskawkowy smak w słoiku zamknięty. Kiedyś długo smażony ,dziś w żelfiksie. To sałatki ogórkowe, leczo paprykowe, czy ćwikła solo lub z papryką. To soki jabłkowe w litrach wielu. Ale i smaki nie tradycją okraszone. Nowe ze świata przepisy. Smaki orientale ,czy azjatyckie. To patison na ostro,czy dynia. To nowe owoce lat 90 w słoikach. Anansowe powidła,czy teraz liczi w zalewie słodko-kwaśnej.
Tak , pamiętam za gnoja latałem na ten wczesnozmarźnięty ogród i rwałem łodygi malin. Goniłem do domu. Myłem i kroiłem na kawałki nieduże. Ot 5 cm i gotowałem …woda co jeszcze niedawno była tylko wodą zaczęła wydawać nowe smaki i zapachy. Malinowy zapach rozchodził się po każdym pokoju w domu , barwa się czerwieniła. Smak naciągał bosko. Taką herbatę uwielbiałem. Malinową , lekko posłodzoną kryształem w zimny listopad czy marzec.
Z każdym łykiem tego eliksiru w dużym pokoju usłanym kwiatem wszelkim. Ruskim 25 calowym telewizorem grającym badziew patrzyłem na domowy rytuał.
A w nim i ja obcy nie byłem Choć była kolejka i najpierw patrzenie , rozumienie i działanie. Tak najpierw tatuś brał kordon włóczki …właśnie jakiej .. stylonowa, czy merina, czy anilana czy merynostil? Nie pamiętam. Listopad wyznaczał czas pracy na drutach. Czas szalików, czapek i fastrygowanych swetrów. Mogły być z bawełniany, wełny czy akrylu. Taki motek brało się na w dwie łapy i ukręcało motek ,kulkę. To było coś nowego dla mnie. I tak pracująca ojcowska ręka tak i tak. Na lewo i prawo. Nawijać trzeba było umieć. Nie jak się widzi ,ale kulka miała być. Ileż to razy rozwijałem sam motek i poddawałem się nad moją bylejakością. W sukurs był brat czy siostra starsza. Naprawiali i zawijali kuleczkę do końca. Boże kto to pamięta… A jak już była kulka włóczki ,przychodził czas nauki. Miałem druty stalowe chyba 5 lub grubsze a one były od włóczki zależne. Maksymalnie chyba 10 mm miały te druty. I obowiązkowa nauka. Najpierw prosty temat..szalik. Oczko za oczkiem. Mama była surowa i każdy błąd wyłapywała. Trzeba było dobrze robić na drutach. Mieś swoje czapki,szaliki,rękawiczki,swetry. Pomoc była w dostępnych gazetach jak Robótki Ręczne,nowe fasony i wzory. Pomysły na nowe. A ja się naumiałem robić na grubych łączonych drutach szaliki i czapki. Dalej już nie brnąłem. Siostra z bratem liznęli więcej. Mamusia robiła nam dzieciakom szaliki,czapki,swetry,bluzy ,czy rękawiczki….
Dziś w ten listopad wspominam w Puławach te czasy…może ktoś dalej robi szaliki z włóczki ?...